[ Pobierz całość w formacie PDF ]

gdybym potrzebował małej przekąski.
Bill wyjął ptaka i z niezadowoleniem stwierdził, że uwięziony gołąb udusił się. Z żalem spojrzał
na bezwładne, martwe ciało, sypiące piórami na ziemię. Bruce sapnął i odsunął się.
- O rany! - zabulgotał. - Chyba nie...
- Nie co?
- Teraz naprawdę wpadłeś w szambo, facet! jego wytrzeszczone oczka wyglądały jak greckie
oliwki wśród kędzierzawych włosów koloru sałatki. To jeden z boskich gołębi! Zabijesz takiego i...
Potężny podmuch wiatru. Głuchy łoskot gromu. - I przybywają one! Nie tylko dlatego - właśnie
przypomniałem sobie, że wciąż ścigają mnie za ten numer, jaki wyciąłem im, kiedy ostatnio
podrzucały dzieci!
- Kto przybywa? - pytał Bill.
- Furie, człowieku. Furiackie eumenignidyyy! Nie tracąc czasu na pożegnania, zwierzoczłek
ruszył galopem w kierunku oliwkowych gajów. Jednak nie odbiegł dalej niż dziesięć jardów, gdy
oślepiająca smuga błyskawicy niczym ognisty miecz rozcięła powietrze. Grom uderzył, trafiając
satyra prosto w zad i smażąc go na miejscu. Kiedy rozwiał się dym, pozostał z niego tylko spory
kawał pieczonej koniny.
Ogłuszony Bill odwrócił się, żeby zobaczyć, kto cisnął ten ognisty pocisk i natychmiast stanął
przed trzecią z najdziwniejszych istot, jakie spotkał w życiu. (Kim były pierwsza i druga,
wyjaśnimy pózniej.)
Unosząc się na wyspie skłębionych, nasyconych elektrycznością chmur, nadciągały trzy
oficjalnie wyglądające panienki w garsonkach od Billa Blassa, trzymające w rękach dyplomatki
oraz egzemplarze "Międzygwiezdnej Pani" i "Galaktycznej Przyjaciółki".
- Ty! - ryknęła jedna i smuga błyskawicy przeleciała Billowi między nogami, wbijając się w
ziemię o niecały jard od jego tyłka. - Rusz się tylko, a pocałujesz swoje rodzinne klejnoty na
pożegnanie!
Choć zdawało się to anatomicznie niemożliwe, Bill postanowił usłuchać rozkazu, szczególnie, że
unoszący się w powietrzu zapach pieczonego jagnięcia i czosnku przypominał o losie Bruce'a.
- Przekonałyście mnie! - wrzasnął. - Nie ruszam się! Nie strzelać!
Damy naradziły się cicho między sobą, po czym jedna wychyliła się zza chmury, obrzucając
Billa spojrzeniem, w którym odraza mieszała się z podejrzliwością i gniewem.
- Jestem Hymenestra, najważniejsza z furii strażniczek gołębi! Igły naszych mistycznych busoli
wyskoczyły z mocowań! Mamy podstawy podejrzewać, iż jeden z naszych świętych ptaków został
ubity - tak! - zabrany przez śmierć! Czy wiadomo ci coś o tym, śmiertelniku?
Bill skrzywił się, usiłując schować martwego gołębia za plecami.
- O rany, nie! Nie mam pojęcia!
Jedna z pozostałych dam wychyliła się zza chmur i zerknęła na ziemię.
- Jestem Vulvania. Czemuż dostrzegam wokół ciebie porozrzucane ptasie pióra?
- Hmm - rzekł Bill. - Bruce i ja... hm... Pobiliśmy się o poduszkę. Tak! Właśnie tak było. Trzecia
z pań wystawiła głowę i wycelowała w niego palec.
- Jestem G-spotstra. Cóż też skrywasz za plecami, śmiertelniku?
- Co? Ach, to? A co to tutaj robi? - Bill wyjął gołębia zza pleców. Skrzydła i łeb ptaka zwisały
bezwładnie; jakimś cudem na obu jego powiekach pojawiło się duże "X". - Och! No tak, Bruce...
Pamiętacie? Ten satyr, którego usmażyłyście. Tak. Prosił, żebym to potrzymał. Stary Bruce
pachnie naprawdę niezle. Moje panie, nie macie czasem przy sobie kromki chleba i plasterka
cytryny?
Ziemia zdawała się dygotać, gdy Hymenestra ryknęła:
- Kłamliwa męska świnio! Oczywiście, takim jest cały twój rodzaj! Tyś zabił jednego z naszych
gołębi! Biada ci, nędzniku!
Zagrzmiały kolejne gromy, oślepiły nowe błyskawice. Damy naradzały się, miotając zduszone
przekleństwa. Bill uznał, że wir bitwy między chingerskimi pancernikami a krążownikami
Imperium byłby daleko milszym miejscem.
- Tak się stanie! - zawołała Hymenestra po długiej naradzie. - Uznajemy cię winnym zabójstwa z
premedytacją! Zabiłeś świętego gołębia! Stwierdzamy, że jesteś wojownikiem! Tak jak każdy
mężczyzna! Pragniesz z lada powodu siać śmierć i zniszczenie wśród twych sąsiadów! Bardzo
dobrze, ściągnąłeś na siebie naszą klątwę, insekcie! Rzucamy na ciebie klątwę brudu zastarzałej
marynaty!
Nagle damy wygrzebały z dna swojej chmury ogromne ilości paskudztwa i cisnęły nim w Billa.
Refleks kawalerzysty pozwolił mu uskoczyć przed pierwszą pecyną, ale druga trafiła go prosto w
twarz i poczuł, że trzecia rąbnęła go w dołek. Pocisk miał konsystencję zagęszczonego guana
ptaka-roka i zwalający z nóg zapach wydobywający się z zęzówy łodzi po tygodniowej popijawie
pod pokładem. Bill poczuł, że miota nim jakaś nieodgadniona, przemożna siła.
Kiedy wstrząsy ustały, stwierdził, że ma przed nosem mocno zdeptaną i bardzo brudną trawę. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • metta16.htw.pl
  •