[ Pobierz całość w formacie PDF ]

trudom przeprawy przez lodowate i wzburzone nurty rzeki.
- Zwariowałaś? - zaprotestowałem. - Przecież to nonsens!
Podniosłem słuchawkę, aby zadzwonić do Lidii, ale Dee Dee przytrzymała moją rękę.
Spojrzałem na nią i serce mi się ścisnęło - niewiele w niej zostało z dawnej Dee Dee. Tylko w
oczach ciągle tlił się ten sam ogień. To była ta sama Dee Dee, która jedyna w całej klasie poma-
lowała swoją wałentynkową pocztówkę na czarno, chociaż wszyscy koledzy malowali je na
czerwono! Ta sama, która skradała się na podwórze jakiegoś drania, aby wyzwolić jego
maltretowanego psa; która zwyciężała wszystkich chłopaków w wyścigach samochodowych na
dystansie ćwierć mili; ta wreszcie, która uciekła z Bobbym Langfordem, bo życie okazało się
jedną wielką kpiną! A czego sam mógłbym pragnąć, gdybym był umierający? Na pewno
czerpałbym z życia pełnymi garściami. Wykorzystywałbym każdą chwilę, dopóki starczyłoby
mi sił. Trudno się więc dziwić, że i Dee Dee chciała tego samego.
Nic nie mówiąc, odłożyłem słuchawkę na widełki. Dee Dee zaś usiadła na krześle, które zwykle
proponowałem klientom. Między nami zaległo ciężkie, gęste milczenie, aż w końcu zadzwonił
telefon. Podniosłem słuchawkę już po drugim sygnale. Z drugiej strony odezwał się Ross, aby
poinformować mnie, że wyjeżdża właśnie z Clair i kieruje się w stronę kościoła.
- Teraz ty uważaj na siebie! - Głos Rossa słychać było tak słabo, jakby dzwonił z daleka, a nie
zaledwie z drugiej strony granicy. - Ja też nie chciałbym cię stracić, stary!
Odłożyłem słuchawkę i wstałem z miejsca.
- No to jedziemy, Amelio Earhart! - zakomunikowałem. Pomogłem Dee Dee usadowić się
wygodnie w kabi-
nie półciężarówki i podjechałem tyłem pod sam garaż, aby wsadzić łódz na pakę, nie będąc
widzianym przez nikogo, a zwłaszcza przez miejscowe plotkary.
Dojechaliśmy do ulicy schodzącej nad samą rzekę w miejscu, gdzie zwykle zawracał pług
śnieżny. Z zadowoleniem stwierdziłem, że nawierzchnia jest świeżo odśnieżona. Przynajmniej
nie musiałem grzęznąć po kolana w śniegu, niosąc łódz na głowie. Dee Dee deptała mi po
piętach.
- Idz ostrożnie - poradziłem jej. - Chyba nie chcesz się przewrócić?
Porozbijałem drągiem półcalową skorupkę lodu, jaki zdążył się uformować przy samym
brzegu. Zepchnąłem łódz do połowy na wodę i usadowiłem Dee Dee na dziobie. Okryłem ją
ciepłym kocem, dałem kamizelkę ratunkową i popchnąłem łódz dalej, aby móc samemu zasiąść
na rufie. Odepchnąłem się drągiem od brzegu i aż się zdziwiłem, jak prędko nie mogłem już
dosięgnąć dna. Napadało bowiem tyle śniegu, że stan wody znacznie się podniósł.
Podryfowaliśmy z prądem, dopóki nie oddaliłem się od zabudowań na tyle, że mogłem włączyć
silnik. Przy tak wysokim poziomie wody mogłem nie obawiać się skał, więc spokojnie włączyłem
motorek i od razu szybciej popłynęliśmy w dół rzeki.
Noc była piękna - księżyca akurat przybywało, a gwiazdy wydawały się wielkie jak spodki.
Przyglądałem się z troską drobnej figurce Dee Dee, skulonej na dziobie łodzi i mimo
koszmarnego celu wyprawy ożywiało mnie dziwne podniecenie. Główną przyczyną tego
dreszczyku emocji była świadomość popełniania czynu sprzecznego z prawem - uczucie
całkowicie obce panom Renaud i Delorme, nienagannym służbistom w odprasowanych
mundurach!
Dee Dee nie odzywała się, ale widziałem, jak zadziera głowę, by obserwować gwiazdy. Chwilami
rzucała spoj-
rzenia na mijane zabudowania, z których okien padało ciepłe, żółte światło jakby z
opiekuńczych, strzegących nas oczu. Nie minęło piętnaście minut, jak na horyzoncie
zamajaczyła ozdobna wieża kościoła w Baker Brook, ostro odcinająca się na de księżyca.
Wyłączyłem motorek i dowiosłowałem do brzegu, gdzie wyciągnąłem łódz z wody, ostrożnie, bo
Dee Dee siedziała wciąż na dziobie.
- Zostaniesz tu - poleciłem. - Ja wdrapię się na górę, bo Ross na pewno czeka już na dziedzińcu
kościelnym.
Zanim jednak zdążyłem się oddalić - Dee Dee zatrzymała mnie ruchem ręki.
- Czy chciałbyś być przy tym? - zapytała. Zdałem sobie sprawę z drażliwości sytuacji. W taką
romantyczną noc, pod zjawiskowym księżycem, kiedy sama adrenalina pompowała się do krwi,
a my jak za dawnych lat płynęliśmy po rzece naszego dzieciństwa  za nic nie chciałem
rozmawiać o śmierci!
- Przy czym miałbym być? - udałem głupiego, bo przecież wiedziałem doskonale, o co jej chodzi.
- Kiedy będę zażywać te pigułki, no wiesz, kiedy będę umierać. Nie prosiłam o to ciebie, tylko
Lidię, bo nie wiedziałam, co na to powiesz. Nie chciałam stawiać cię w kłopotliwej sytuacji.
Nawet przy świede księżyca widać było jej ciemne, roziskrzone oczy. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • metta16.htw.pl
  •