[ Pobierz całość w formacie PDF ]
UpLink, a zamiast tego czuł... Właśnie, co? Wściekłość była luksusem, na który nie było go
już stać, bo upokorzenia znosił zbyt długo. Ale jakże mogło być inaczej?
Był dyrektorem Rosyjskiej Agencji Kosmicznej, a ta istniała tylko dzięki
amerykańskim dotacjom i pożyczkom. Bajkonur zaś, miejsce chwały i startów wszystkich
sowieckich załogowych lotów kosmicznych, a także Lenińsk, założony jako garnizon i punkt
zaopatrzeniowy, od 1994 roku były dzierżawione od suwerennego Kazachstanu, który
powinien pozostać częścią Rosji, tak jak był częścią Związku Radzieckiego. Kosztowało to
rocznie ponad sto milionów dolarów, w większości pochodzących z pomocy zza oceanu. A
teraz Wojenno Kosmiczeskije Siły, stanowiące garnizon i ochronę kompleksu,
podporządkowano prywatnej armii ochroniarskiej tego Amerykanina. Do tego w zasadzie
sprowadzał się rozkaz prezydenta Starinowa, choć mowa w nim była o "wzajemnej pomocy".
Starinow zresztą zachowywał się ostatnio nie jak dłużnik, lecz jak uczeń Gordiana.
Odkąd pracownicy UpLink uratowali go w zeszłym roku od śmierci, bezwstydnie i
świadomie popierał interesy Amerykanów oraz NATO. Pietrow skrzywił się jeszcze bardziej.
Po co zadawać sobie trud i podnosić rosyjską flagę nad kosmodromem czy umieszczać
rosyjskie emblematy na promach i kombinezonach kosmonautów? Prościej byłoby
potwierdzić to, co i tak wszyscy już wiedzieli, i nakleić amerykańską flagę, a jeszcze lepiej
dolara. I to na czołach wszystkich pracowników agencji, która niegdyś przodowała w
badaniach kosmosu, wysłała pierwszego satelitę na orbitę okołoziemską czy pierwsze
bezzałogowe próbniki na powierzchnię Księżyca i Wenus, nie wspominając już o pierwszym
człowieku w kosmosie.
Pietrow, obserwując lockheeda kołującego do miejsca wyładunku, gdzie czekały już
taśmociągi i obsługa naziemna, podświadomie słuchał silników innych maszyn oczekujących
na zezwolenie podejścia do lądowania. Wszystkie należały do UpLink i wypełnione były
bronią, amunicją oraz pojazdami opancerzonymi, a także, ma się rozumieć, ludzmi.
Przylatywały od czterdziestu ośmiu godzin i miały przylatywać niemal do przewidzianego za
kilka dni momentu startu.
Zastanawiał się, jaka byłaby reakcja Amerykanów, gdyby ich rząd zaprosił do samego
serca Stanów Zjednoczonych rosyjskie siły paramilitarne posiadające olbrzymie możliwości
zwiadowcze i dużą siłę ognia. I gdyby zniósł dla nich ograniczenia w użyciu broni, a także
pozwolił przejąć im kontrolę zabezpieczenia militarnej operacji od regularnych jednostek
wojskowych. Mógł się założyć, że odebrano by to jako naruszenie bezpieczeństwa
narodowego, jeśli już nie jako zagrożenie suwerenności państwa, i podejrzewał, że nie
tolerowano by tego. Opuścił oczy i wsadził ręce do kieszeni spodni. Nie mogło być lepszego
dowodu globalnej hegemonii Ameryki niż samoloty krążące właśnie nad lotniskiem.
Nie bardzo potrafił znalezć właściwe słowo, by opisać to, jak się czuł. W końcu skinął
głową. Wykastrowany. To było to. Pasowało wręcz idealnie. Na szczęście jego żona już kilka
lat temu straciła zainteresowanie seksem... Pochylił głowę i zgarbiony powędrował do
niewielkiego budynku terminalu, gdzie musiał uprzejmie powitać nową grupę pracowników
UpLink. Powitać, bo choć na pewno nie byli mile widziani, mogli się okazać potrzebni.
- ...I naprawdę nie rozumiem, dlaczego ciągle przychodzisz z wizytą. Nie ma cię, jak
człowiek umiera, a to nie to samo, co spóznić się na pociąg, do dentysty czy na wyprzedaż w
WalMarcie.
- Są spóznienia i spóznienia, więc jeśli uważasz, że ci to ciąży, spróbuj sobie
wyobrazić, jak ja się czuję.
Annie jest znowu w pokoju szpitalnym numer 377. Siedzi przy łóżku mężczyzny w
marchewkowym kombinezonie astronauty, mężczyzny o niewyraznej twarzy, który jest i nie
jest jej mężem. Za oknem rządzi się noc, a mrok pokoju rozświetla jedynie poświata aparatury
umieszczonej po drugiej stronie łóżka. Przyzwyczaiła się już, że co spojrzenie ulega ona
metamorfozie w konsolę kontrolną promu kosmicznego albo tablicę przyrządów F-16.
Potrząsa głową.
- Nie wiedziałam. Powiedzieli mi, że jeszcze jest czas...
- A ty musiałaś przeprowadzić trening - kończy za nią i rechocze, wydając odgłos
przypominający tratowanie suchych gałęzi i rozbitego szkła. - Jaki miły zbieg okoliczności.
- To nieuczciwe! - Protestuje oburzona. - Miałam przyjść rankiem, wiesz, że miałam.
A potem oni zadzwonili... I powiedzieli...
- Pewnie, wiem. Przerabialiśmy to już kilka razy. Nagły atak serca, dym w kabinie i
sprawa się rypła. - Tym razem zgrzytliwy śmiech kończy się atakiem kaszlu. - Pewnie, można
by wszystko ułatwić mojej Annie, podać jak syropek do łóżeczka, żeby to łatwiej przełknęła.
Ale prawdę mówiąc, z mojego miejsca lepiej widzi się różnicę między spóznieniami, a ty
spózniłaś się na randkę...
Annie kręci głową.
- Nie mów tak...
- Jak nie możesz tego, lala, słuchać, to naciągaj czapkę na uszy i zmiataj do Erlsberg
Castle. Będzie lepsza balanga niż te podskoki - warknął, zle naśladując szkocki akcent i
wymowę i jednocześnie unosząc popaloną dłoń, z której skóra zwisa niczym zle przyklejone
pasy materii. - Albo możesz się katapultować. Dzwignię masz przed sobą.
I rzeczywiście, ma ją przed sobą. Choć pamięta, że siadła na zwyczajnym drewnianym
krześle, nagle okazuje się, że się myli. Siedzi w fotelu katapultującym ACES II firmy
McDonnell Douglas stanowiącym standardowe wyposażenie myśliwców F-16. Takie właśnie
urządzenie uratowało ją nad Bośnią. Odkrycie to przyjmuje z takim samym spokojem jak
ciągłe transformacje urządzeń przy łóżku czy rysów twarzy leżącego, które uniemożliwiają
[ Pobierz całość w formacie PDF ]