[ Pobierz całość w formacie PDF ]
powtarzała szeptem imię Johnny. Mc$kinnon popatrywał na nich szeroko uśmiechnięty, na
jego twarzy nie było już wściekłości ani gniewu. Lecz nie zatrzymywał na nich wzroku na
dłużej niż ułamek sekundy, cały czas bowiem miał na muszce trójkę u szczytu stołu.
Johnny, ach Johnny! Dziewczyna podniosła głowę i spojrzała na niego. Błękitne oczy
błyszczały, zamglone, po brudnych policzkach spływały łzy wymywając na nich jasne smugi.
Drżała, drżała z powodu długiego napięcia i z zimna. Ubranie miała przemoczone do suchej
nitki, lecz nie zwracała na to uwagi. Na jej twarzy malowało się takie szczęście, jakiego
Nicolson jeszcze nie widział. Och, Johnny, myślałam, że już po wszystkim. Myślałam, że
Peter i ja& urwała i uśmiechnęła się do niego. Jak się tu, na Boga, dostaliście? Nie
rozumiem. Jak? Prywatnym samolotem. Nicolson machnął niedbale ręką. To nie było
trudne, ale o tym potem, Gudrun. Musimy się śpieszyć. Bosmanie& Tak? Mc$kinnon
przezornie przestał się uśmiechać. Zwiążcie trójkę naszych przyjaciół tam u szczytu stołu.
Tylko ręce, za plecami. Związać nas! Kiseki pochylił się do przodu, zaciśnięte dłonie
trzymał na stole. Nie widzę potrzeby& Zastrzelcie ich, jeśli to będzie konieczne
rozkazał Nicolson. Już nie są nam potrzebni. Nie chciał dodawać, że Kiseki jeszcze im
się przyda, bo bał się, że pułkownik znając jego zamiary, może się zdobyć na rozpaczliwy
czyn. Już ja to załatwię przyrzekł Mc$kinnon. Ruszył zdecydowanym krokiem w ich
stronę zrywając kilka moskitier skręcone, mogły doskonale posłużyć za liny. Nicolson
usadził Gudrun z Peterem na krześle, odszedł, pochylił się nad kapitanem i potrząsnął go za
ramię. Findhorn poruszył się po jakimś czasie i otworzył, znużony, oczy. Podtrzymywany
przez Nicolsona usiadł; ruszał się jak starzec. Rozejrzał się po pokoju, jego wyczerpany
umysł zaczął powoli pojmować, co się wydarzyło. Nie wiem, na Boga, jak to zrobiłeś, ale
zrobiłeś świetnie, mój chłopcze. Obejrzał Nicolsona uważnie od stóp do głów, krzywiąc się
na widok ran i okropnych oparzeń na nogach i przedramionach pierwszego oficera.
Straszliwie jesteś poharatany. Mam nadzieję, że nie czujesz się w połowie tak zle, jak
wyglądasz. U szczytu formy uśmiechnął się Nicolson. Umie pan kłamać, panie
Nicolson. Tak samo nadaje się pan do szpitala jak ja. Dokąd stąd pójdziemy? Opuścimy
to miejsce. I to zaraz. Jeszcze tylko kilka minut, kapitanie. Pozostało kilka spraw. Ale
pójdziecie sami powiedział żartobliwym tonem Findhorn, lecz wcale nie żartował. Chyba
zdecyduję się
zostać jeńcem wojennym. Naprawdę, mój chłopcze, już wiem, co to znaczy, przeszedłem
przez to. Nie zrobiłbym kroku. Nie musi pan, kapitanie. Zapewniam. Nicolson szturchnął
czubkiem buta worek jednego z żołnierzy, pochylił się i zajrzał do środka. Nawet
przydzwigali tu plany i diamenty. No, ale co mieli z nimi zrobić? Mam nadzieję, pułkowniku
Kiseki, że za bardzo panu na nich nie zależy? Kiseki patrzył na niego obojętnie. Gudrun
nabrała powietrza w płuca. Ach, więc to jest pułkownik Kiseki! Patrzyła na niego przez
długą chwilę i wzdrygnęła się. Widzę teraz, że kapitan Yamata rzeczywiście miał rację.
Dzięki Bogu, Johnny, że pierwszy się tu dostałeś. A gdzie jest kapitan Yamata?!
Malutkie oczka pułkownika prawie zupełnie zniknęły w fałdach tłuszczu. Co się z nim
stało? Dołączył do swoich przodków odparł lakonicznie Nicolson. Van Effen go prawie
rozpołowił. Kłamstwo! Van Effen był naszym przyjacielem, bliskim przyjacielem. Zgadza
się, był przytaknął Nicolson. Proszę spytać swoich ludzi& ale potem. Wskazał na
grupkę żołnierzy sterroryzowanych karabinkiem Telaka. Tymczasem proszę wysłać
jednego z nich po nosze, koce i latarki. Nie muszę pana ostrzegać, co się stanie, jeśli
będzie pan próbował głupich sztuczek. Kiseki patrzył przez chwilę na niego obojętnie, ale w
końcu rzucił coś szybko do jednego z żołnierzy. Nicolson poczekał, aż tamten się oddali, i
znów zwrócił się do pułkownika. Musi w tym domu być radio. Gdzie? Po raz pierwszy
Kiseki się
uśmiechnął ukazując na przedzie wspaniałą kolekcję złotych koronek. Przykro mi, ale
muszę pana rozczarować& panie& hm& Nicolson. To jednak nie pora na prezentacje.
Pytam o radio, pułkowniku. Mamy tylko to jedno. Jeszcze szerzej się uśmiechając
Kiseki wskazał na kredens. Wskazał ruchem głowy, bo Mc$kinnon już związał mu ręce na
plecach. Nicolson ledwie rzucił okiem na mały odbiornik. Chodzi mi o pański nadajnik, jeśli
nie ma pan nic przeciwko temu wycedził Nicolson. Chyba nie używa pan gołębi
pocztowych, prawda? Co za typowo angielskie poczucie humoru. Cha! Cha! To naprawdę
dowcipne. Kiseki nadal miał uśmiech na twarzy. Oczywiście, że mamy nadajnik, panie&
hm& Nicolson. W barakach, to znaczy w koszarach. Gdzie to jest? Po przeciwnej
stronie miasta. Wyglądało na to, że Kiseki naprawdę dobrze się bawi. Półtora kilometra
stąd. Co najmniej półtora. Rozumiem. Nicolson zamyślił się. To za daleko& i wątpię,
czy bym dał radę wprowadzić pana na muszce do pańskich koszar, zniszczyć nadajnik i
wydostać się stamtąd& pozostając przy życiu. Czasami widać, że pan myśli mruknął
Kiseki. Przecież nie jestem samobójcą. Nicolson potarł palcem nie goloną brodę i znów
spojrzał na pułkownika. I jest to jedyny nadajnik w mieście, tak? Zgadza się. Musi mi
pan uwierzyć na słowo. Wierzę panu na słowo. Nicolson przestał się interesować tym
tematem,
patrzył, jak Mc$kinnon wiąże drugiego oficera z takim zacięciem, że tamten aż krzyknął z
bólu. Wrócił wysłany przez pułkownika żołnierz niosąc nosze, koce i dwie latarki. Nicolson
spojrzał na niego, potem znów zwrócił spojrzenie na szczyt stołu: najpierw zerknął na
pułkownika, pózniej na cywila u jego boku. Burmistrz udawał oburzenie i wściekłość, lecz
wyglądał tylko na wystraszonego. W jego ciemnych oczach niewątpliwie czaił się strach.
Pocił się obficie, kącik ust drżał mu nerwowo, nawet szary garnitur o pięknym kroju zdawał
się na nim obwisać& Nicolson przeniósł wzrok na pułkownika. Rozumiem, że burmistrz
jest pana bliskim przyjacielem? Widział wyraz oczu Mc$kinnona, który wiązał ręce
burmistrzowi, wyraz mówiący mu, że bosman chce jak najszybciej stąd wyjść, że
niecierpliwią go te rozmowy, lecz nie zwracał na to uwagi. Kiseki ceremonialnie
odchrząknął. Nasze& no, jak to się mówi?& obowiązki jako komendanta garnizonu i
reprezentanta ludności w sposób naturalny& Niech mi pan oszczędzi reszty przerwał
mu Nicolson. Myślę, że obowiązki często go tutaj sprowadzają. Patrzył teraz na
burmistrza w sposób szczególnie badawczy i pogardliwy. Kiseki to zauważył. Często go
tu sprowadzają? zaśmiał się. Mój drogi Nicolsonie, przecież to jest jego dom. Ja tu
jestem tylko gościem. Naprawdę? Nicolson spojrzał na burmistrza. Czy może mówi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]