[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wydał pierwszą diagnozę dotyczącą dziecka z okiem przebitym haczykiem. Czekam kilka minut
na połączenie, wymieniam swoje tytuły, precyzuję powód mojego pobytu w Meksyku i dlaczego
dzwonię. Mój kolega po fachu odpowiada pośpiesznie po angielsku, że nie ma nic do dodania do
opinii zawartych w raporcie posiadanym przeze mnie. Wobec moich nalegań ogranicza się do
potwierdzenia, że uszkodzenia oczodołu dziecka uniemożliwiały jakąkolwiek interwencję
chirurgiczną, z przeszczepem żywego oka włącznie. Dla własnej informacji pytam go, czy
w Meksyku jest dostępnych dużo ludzkich narządów do przeszczepów. Odpowiedzią jest
przedłużające się milczenie. Powtarzam pytanie. Wreszcie rzuca chłodno, że istnieje rynek.
Rynek?
Czarny rynek, w przypadku absolutnej konieczności. Jeśli chce pani oka, będzie je pani
miała. Ale za jaką cenę...
To znaczy?
Podziemny bank organów wynajmuje dostawców, którzy porywają dzieci ze slumsów.
Kończy rozmowę, podkreślając, że sam nigdy nie zgodził się na takie rozwiązanie i że
zamiast kwestionować nadprzyrodzoną interwencję Juana Diega, lepiej bym zrobiła, idąc na
pogotowie, gdzie sama mogę ocenić ilość dzieci z wyłupionymi oczyma. Pytam, czy może mi
udostępnić, na zasadzie współpracy między lekarzami, adres swojego cudownie uleczonego
pacjenta. Odkłada słuchawkę.
Myślisz, że to ja? %7łe to mnie udało się ostrzec cię przed grożącym ci niebezpieczeństwem?
Och, Nathalie, to byłoby cudowne... Tak nieoczekiwane i tak niespodziewane... To, że udało mi
się przekazać ci informację związaną tylko z tobą, niezależnie od reakcji, jakie wywołuje w tobie
moje dossier, moja historia, mój kraj... Informację bezinteresowną, powodowaną tylko moim
pragnieniem ochrony ciebie.
Nigdy nie przeżyłem wymiany tego rodzaju, takiego rozszerzenia zasięgu mojej myśli...
I nawet jeśli to wszystko jest złudzeniem, jeśli odwróciłaś się tylko pod wpływem nagłego
impulsu czy instynktu przetrwania, z którym nie mam nic wspólnego nie ma to żadnego
znaczenia. Nieważne, czy udało mi się ciebie uprzedzić, czy też nie: liczy się to, że w ogóle
możesz brać coś takiego pod uwagę, a to oznacza, że zrobiliśmy milowy krok w swoją stronę.
Nie mógłbym marzyć o lepszej chwili, w której przekroczysz ten etap. Tego, co teraz cię
czeka, nie odbierzesz już w taki sam sposób; będziesz gotowa wysłuchać czegoś, co jest nie do
przyjęcia, i znalezć w tym własne echo. Mam tylko nadzieję, że u zródeł ataku, którego ofiarą
nieomal padłaś, nie leży moje pragnienie, by cię przygotować jak najlepiej na spotkanie z ojcem
Abrigónem.
Przed hotelem stoją trzy wraki garbusów i jeden względnie czysty buick: szofer
o surowym wyglądzie właśnie poleruje go brudną szmatą. Podaję mu adres restauracji, gdzie
oczekuje mnie ojciec Abrigón. Z prawdziwym entuzjazmem otwiera przede mną drzwiczki
i mówi, że mam szczęście, bo to najlepsza restauracja w kraju.
Ruch na drodze jest równie chaotyczny, jak poprzedniego dnia. Wydostajemy się z plątaniny
obwodnic i przejeżdżamy przez przedmieścia tak ponure, że kierowca blokuje drzwiczki
samochodu od wewnątrz. Godzinę pózniej slumsy rzedną, gęstnieją fermy kurze i wjeżdżamy na
coś w rodzaju szosy krajowej, prostej jak strzelił, która przecina szereg wiosek i wysypisk
śmieci, aż do ogrodzenia pod napięciem, gdzie zaczyna się kamienista pustynia. Na poboczu
białe tablice z czerwonymi literami przeplatają się z zakazami postoju. Taksówka zwalnia,
zbliżając się do kwadratowej fortecy z betonu, której strzegą wieże strażnicze i potrójne
ogrodzenie z drutu kolczastego, usiane czaszkami z błyskawicami zamiast piszczeli, i równie
wysokie jak mury fortecy.
To najlepsze więzienie w kraju zwierza mi się kierowca, pełen respektu. Tu siedzi brat
poprzedniego prezydenta republiki.
Wrzuca migacz i parkuje po drugiej stronie drogi, na ocienionym parkingu zajazdu w stylu
hacjendy, pośród mercedesów z przyciemnianymi szybami i długich cadillaców. Podaje mi cenę
przejazdu i życzy smacznego.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]