[ Pobierz całość w formacie PDF ]
za nimi, bo nieprzyjaciel był tuż.
Naprzód ukazało się dwóch ludzi. Szli ostrożnie kryjąc się za głazy i krze. W odległości
kilkudziesięciu kroków ciągnęła gromada. Wszystko chłopy tęgie, w skórzanych kaftanach,
na plecach kołczany pełne strzał, łuki w rękach. Na ich czele szedł rosły mąż w pancerzu,
widno dowódca. Zbliżali się bez pośpiechu, bacząc na idącą w przedzie straż. Przechodzili
tak blisko, że choć mówili półgłosem, słychać było każde słowo. Dowódca mówił:
Kto go ubije, nagrodą wezmie wszystko, co przy nim.
Czary jakieś odparł idący obok brodaty mężczyzna. Od trzech dni strzela do
niego, kto może; konie pod nim już dwa ubili, a jemu nic!
W tej chwili wojewoda poczuł, że Doman się podnosi. Brzęknęła cięciwa, czeski
dowódca ręce rozłożył i padł na twarz ze strzałą w karku. Nie było czasu na nic. Wojewoda
krzyknął Bij", aż echo oddało z wąwozu i wszczął się zamęt.
Czesi jeno kilka strzał zdołali wypuścić, gdy tłum napastników obskoczył ich, odcinając
drogę. Nie stracili jednak głowy i gromadą rzucili się w górą strumienia, upatrując
dostępniejszego zbocza, na które by się wedrzeć dało. Lecz w tej chwili posłyszeli i przed
sobą wrzask, który zbliżał się szybko. Pędzili na nich pancerni, a na ich czele Bolesław.
Dopadł pierwszy, z mieczem wzniesionym, lecz Czesi widząc, że nie ujdą, jęli rzucać broń,
prosząc o łaskę. Nie trwało ni pacierza, gdy jeńcy leżeli pokotem powiązani, a wojewoda
Michał, nadbiegając, witał księcia z radością. Za nim stał Doman i patrzał rozpromienionymi
oczyma, jakby uwierzyć nie mógł, że go żywym widzi.
Nie pchaj się! szepnął Nawój, pociągając za rękaw Domana. Nie pogłaszcze
cię, bo cięty widno jak osa, a od wojewody oberwać gotowyś za tę strzałę, coś ją bez
rozkazu wypuścił.
Odeszli w bok i z dala patrzyli, jak Bolesław uważnie, ze zmarszczoną brwią, słuchał
sprawozdania wojewody. Nie podziękował mu ni ręki nie podał. Wysłuchawszy Michała
wydał rozkazy, po czym ułożył się na mchu w cieniu drzewa i zasnął natychmiast.
Nawój zakręcił się koło wojewody, by się dowiedzieć czegoś. Wojewoda coś markotny
był, ale ujrzawszy Nawoja uśmiechnął się i rzekł:
Praw byłeś, młodziku. Lisy pierwsze uciekły, nim się z Czechami zderzyli. Książę
obwiesić ich kazał.
Nawój odparł zarozumiale:
Iw tym też byłem praw, że dawno już ich nie ma. Nie trudzcie się szukaniem.
XII. STANISAAW ZE SZCZEPANOWA
Baczcie, czy królowie i książęta, o których powiadacie, że jesteście ich poddanymi,
rzeczywiście są królami i książętami. Baczcie, czy przede wszystkim nad sobą dobrze
panują, a potem nad swym ludem; bo kto sam sobie jest zły, dla kogóż będzie dobry?
Baczcie, czy prawnie stoją na czele, bo inaczej za tyranów ich trzeba uważać raczej aniżeli
za królów. A takim należy się oprzeć i przeciw nim wystąpić, zamiast im podlegać.
Gdybyśmy byli ich poddanymi, a nie przełożonymi, musielibyśmy ich występki popierać".
Co to czytacie, ojcze?
Pytający był mężem lat około trzydziestu. Szczupły, lecz rosłej postawy, mimo
skromnego ciemnego stroju miał w sobie jakąś dostojność, czarne zaś jego oczy, skierowane
w mroczny kąt izby, skąd dochodził głos czytającego, miały wyraz namiętny i twardy.
To list Ojca Zwiętego, Mikołaja pierwszego.
Kąt, z którego padła odpowiedz, był tak mroczny, że odpowiadający nie mógł czytać.
Widno znał pismo na pamięć. W głosie jego zgrzytliwym brzmiało też coś więcej niż zwykłe
przejęcie się. Chciał coś narzucić i zdaje się osiągnął cel, myśląca bowiem twarz
słuchającego zastygła w skupieniu. Dopiero po chwili zapytał:
A któż rozsądzić może, prawli jest król czy nie?
Sumienie!
Stanisław ze Szczepanowa, dziekan i proboszcz kapituły krakowskiej, w zamyśleniu
zaczął chodzić po izbie. Po chwili stanął.
Sumienie, mówicie? Własne ono błędy wytknąć może człeku, ale cudze?
Kapłanem jesteście. Waszą rzeczą rządzić cudzymi sumieniami, kapłańską godność
podnieść do znaczenia potęgi, na wzór innych krajów.
Dziwne, że to, co mówicie, jakby w powietrzu wisieć się zdało. Wróciłem, jako
wiecie, z Paryża, byłem w Cluny i St Gilles. Wszędzie, zdałoby się, Kościół zbiera się, by
nad światem ująć władzę. Ale w kraju dawno nie byłem, ba, mowy i obyczaju zabyłem
prawie. Zaliby i tu wiatr ten zawiał?
Zgrzytliwy śmiech był odpowiedzią na pytanie. Stanisław spojrzał zdziwiony.
Powietrze tu stoi jako stęchły opar nad bagnem. Czeka na tego, kto rozpęta burzę, by
je oczyścić. Któż to ma uczynić tutaj, gdzie skumały się godności w Kościele z
dostojeństwem rodu. Patrzcie, choćby w naszej diecezji. Kogóż wyznaczono biskupem, po
dwuletnim osieroceniu?! Sułę, Toporczyka. Pyszni oni jako króle, ale niedbaluch ten, co o
ród swój gotów by się porwać na każdego, wypuścił z rąk Aaronowy paliusz, który tej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]