[ Pobierz całość w formacie PDF ]
I tu się skończy, tak albo inaczej szepnęła znowu.
Złożyła wycinek, schowała go do torebki. Przypomniała sobie, jak
tamtego dnia, wychodząc od rodziców, zabrała gazetę, by wyciąć artykuł.
Wieczorem, przed pójściem do łóżka, ponownie go przeczytała, starając
się zrozumieć, co oznacza ten zbieg okoliczności, a następnego ranka
jeszcze raz go przestudiowała, jakby się chciała upewnić, że to nie sen.
Tak oto, po trzech tygodniach długich samotnych spacerów, po trzech
tygodniach zmagania się ze sobą, tu przyjechała. Właśnie dlatego.
Na pełne niepokoju pytania odpowiadała, że jej dziwaczne zachowanie
to skutek napięcia. Wymówka była idealna. Wszyscy to rozumieli, także
Lon i dlatego nie protestował, gdy postanowiła wyjechać na kilka dni.
Przygotowania weselne stanowiły dla wszystkich olbrzymi stres. Na ślub
zaproszono prawie pięćset osób, w tym gubernatora, jednego senatora i
ambasadora Peru. Uważała, że zdecydowanie za dużo tych gości, lecz ich
zaręczyny stały się sensacją i od pół roku wzmianki o przygotowaniach do
ślubu nieustannie pojawiały się w rubrykach ploteczek z wyższych sfer.
Od czasu do czasu nachodziło ją pragnienie, by uciec z Aonem i poślubić
go bez całej tej pompy. Wiedziała jednak, że on by się na to nie zgodził.
Jako młody, zdolny prawnik o ambicjach politycznych uwielbiał
znajdować się w centrum uwagi.
Głęboko zaczerpnęła tchu i wstała.
Teraz albo nigdy szepnęła, wzięła rzeczy i ruszyła do drzwi.
Zawahała się jeszcze raz tylko przez ułamek sekundy, w końcu
nacisnęła klamkę i zeszła na dół. Kierownik uśmiechnął się do niej, kiedy
go mijała. Wychodząc z hotelu i otwierając drzwiczki samochodu, czuła na
sobie jego wzrok. Siadła za kierownicą, po raz ostatni przejrzała się w
lusterku, potem uruchomiła silnik i skręciła w główną ulicę.
Wcale jej nie zdziwiło, że nadal tak dobrze pamięta drogę. Choć nie
była tu od lat, bez trudu odnajdowała starą trasę, gdyż miasteczko nie
należało do największych. Przejechawszy staromodny most zwodzony nad
rzeką Trent, skręciła w żwirową drogę i rozpoczęła ostatni etap podróży.
Niziny zachwyciły ją jak dawniej. W przeciwieństwie do Piedmontu, w
którym się wychowała, okolice były równinne, lecz miały tę samą żyzną
glebę, idealną do uprawy bawełny i tytoniu. Właśnie z tych dwóch upraw i
handlu drewnem utrzymywały się miasteczka w tej części stanu. Jadąc
drogą za miastem, podziwiała piękno natury, które tak przyciągało ludzi w
te strony.
Dla niej nic tu się nie zmieniło. Rozproszone promienie słońca
przeświecały przez dęby i drzewa hikorowe wysokie na trzydzieści
metrów, złocące się barwami jesieni. Po lewej stronie srebrzysty strumień
tulił się do drogi, by milę dalej wpaść do rzeki. Wysypana żwirem droga
wiła się wśród gospodarstw założonych jeszcze przed wojną secesyjną,
ona zaś wiedziała, że część ich właścicieli żyła tak jak ich pradziadowie.
Niezmienność tych stron przywołała falę wspomnień; poczuła, że serce jej
się ściska, gdy jeden po drugim poznawała drogowskazy, tak dawno już
zapomniane.
Słońce wisiało tuż nad szczytami drzew, gdy droga zakręciła i
przemknęła obok starego kościoła, od lat już opuszczonego, ale nadal
jakoś się jeszcze trzymającego. W czasie tamtych wakacji przed laty
zwiedzała go, szukając śladów wojny między stanami, i teraz, gdy go
mijała, wspomnienie owego dnia ożyło, jakby to było wczoraj.
Potem ujrzała przed sobą dąb rosnący nad brzegiem rzeki i
wspomnienia przybrały na sile. Drzewo wyglądało dokładnie tak samo jak
kiedyś: niskie, grube gałęzie zwisały nad ziemią, spowite hiszpańskim
mchem niczym welonem. Pamiętała, jak pewnego upalnego lipcowego
dnia siedziała pod tym dębem z kimś, kto
spoglądał na nią z pragnieniem i tęsknotą, które usunęły w cień
wszystko inne. Właśnie w tamtej chwili po raz pierwszy się zakochała.
Chłopak był od niej dwa lata starszy i podczas owej wędrówki w czasie
wolno odtwarzała w pamięci jego postać. Pamiętała, że zawsze jej się
wydawało, że wygląda na starszego, niż był w rzeczywistości. Ogorzałe
[ Pobierz całość w formacie PDF ]