[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Ach nie, nie, mój przyjacielu. To nie są koszmary, to są moje ulubione sny!
Wyatt odwrócił się na poły z odrazą, na poły z lękiem.
- Niech ci będzie. - Wzruszył ramionami. - Zawołaj mnie, kiedy będziesz gotowy, czekam
na dole.
Eksperyment zaczął się o jedenastej czterdzieści pięć w nocy...
Już nie był Hansem Maasem. Był Otto Krippnerem, dumą Trzeciej Rzeszy, szefem
eksperymentalnego Oddziału Psychologii. Herr Doktor Krippner zamordował więcej niż tysiąc
%7łydów, a osobiście doprowadził do szaleństwa dwie setki więcej.
Lecz dni jego dawnej chwały były poza nim; teraz spacerował po dolinie kości. Kości
chrzęściły i grzechotały pod jego obutymi stopami. Sprawiały, że ciężko mu było iść. Stanął,
strzepnął biały pył śmierci ze swego nienagannego munduru i poprawił monokl w prawym oku.
Noszenie monokla było tylko pozą Krippner wiedział, jaką grozę wywoływał on w sercach jego
wrogów. Raczej wśród tych biernych, potulnych owiec, a nie prawdziwych wrogów Trzeciej
Rzeszy.
Otoczenie powoli zmieniło się. Dolina nie była już doliną, ale olbrzymim okopem, którego
ściany były brązowe od błota i rudoczerwone od krwi. Zapach panujący wokół przywodził na myśl
kostnicę lub rzeznię. Na horyzoncie dymiły kwadratowe czarne wieże, wysyłające w górę
skoncentrowane obłoki cuchnącej pary. Odór unosił się nad całym okopem, dostając się do
nozdrzy
i odbierając smak. Tego smrodu nie zniósłby zwykły człowiek, ale Krippner przywykł do takich
woni. Był ich twórcą...
Ssanie w żołądku przybierało na sile, czuł, jak kwas zżera mu wnętrzności. Ale praca
jeszcze nie była skończona, należało jeszcze zrobić parę rzeczy.
Wśród białych szczątków, gniecionych jego ciężkimi butami, coś zalśniło. Czaszka z
rozwartą szczęką patrzyła na niego pustymi oczodołami. Tkwił w niej złoty ząb, błyskający w jego
stronę. Zaświeciła złota obrączka, luzno zwisająca z kościstego palca. Krippner pochylił się,
wyłamał ząb z czaszki i sięgnął po kościstą rękę z obrączką. A ona - sięgnęła po niego!
Krippner gwałtownie odsunął się od drgającego szkieletu, potknął się i runął między
szczątkami kości. Monokl wypadł ze zdziwionego oka. Wyciągnął ręce przed siebie, by złagodzić
upadek. Upiorne szczęki zacisnęły się na jego nadgarstkach. Grzechoczące ramiona oplotły jego
uda. Kościste stopy przygniotły go do ziemi. Zadławił się w bezcelowej próbie krzyku. Kości,
kościste stosy rozstępowały się pod nim, spychając go w dół, do białych jaskiń. Gdy udało mu się
zatrzymać na chwilę, wzniecając biały pył, ściana z kości zamknęła się nad nim - przygniotły go
czaszki nieszczęsnych nieboszczyków.
W pustych oczodołach rozjarzyły się małe płomienie. Zabłysły posępne ognie piekieł.
Kiedy krzycząc pogrążył się dalej w otchłani piszczeli, żeber, klatek piersiowych, ponuro jarzące
się oczy zdawały się podążać za nim w jego opętańczym locie w dół...
Wyatt stał, ocierając pot z czoła i patrząc na Maasa-Krippnera, zwijającego się na posłaniu.
Ręce psychiatry trzęsły się prawie w tym samym rytmie co ciało Niemca. Przez jego twarz
przebiegł bolesny skurcz, równocześnie ze skurczem miotającym ciałem ofiary. Ofiary? Nie,
Maas
jeszcze nią nie był, jeszcze nie. Ale wkrótce będzie. Za każdym skrzypnięciem starego domu, z
każdym sygnałem elektronicznej aparatury Wyatt wzdrygał się i nerwowo pocierał brew. Och,
musiał zamordować Maasa, wiedział o tym, ale z każdą chwilą, która go do tego przybliżała, pocił
się obficiej. Trząsł się na samą myśl o konieczności wykonania tego zadania.
Dziesiątki razy powtarzał sobie, co ma zrobić, ale kiedy przyjdzie już do tego... Czy będzie
go na to stać? Ale musiał, musiał!
Maas jęknął. Wyatt spojrzał na spętaną postać. Włosy stanęły mu dęba, gdy zobaczył, że
oczy Niemca rozwarły się szeroko, a z kącików ust zaczęła spływać piana. Psychomech
zadysponował czas karmienia - pompowanie energią, potrzebną do przezwyciężenia koszmaru.
Maas musiał stawić czoła potworom, wykreowanym w jego umyśle przez ośrodki strachu. Wyatt
czekał.
Jego wzrok pobiegł ku wyłącznikom, uruchamiającym zasilanie energią. Wyłączenie
przycisków odcięłoby Maasowi drogę powrotu, maszyna nie udzieliłaby mu pomocy,
pozostawiając go nagiego, samotnego, w pułapce własnego piekła, zdanego na łaskę oprawców.
Wyatt był całkowicie przekonany, że oprawcy byli stokroć silniejsi od umysłu, który ich
wytworzył...
Zciemniło się - ściany kości niepokojąco zbliżały się do Otto Krippnera. Grzechoczące
palce szkieletów strąciły z jego głowy czapkę esesmana. Ostre krawędzie kości pocięły mu
mundur
na strzępy. Uciekał - cały w łachmanach. Po łydkach ściekała mu krew, płynąca po ukąszeniach
setek szczęk, które ożywały, gdy obok nich przechodził. Atakowały go, spychając w dół
wapiennego korytarza. Biel zmieniła się we wszechogarniającą szarość, pełną pełzających cieni.
Podłoże, pękające pod jego ciężkimi, już dawno pozbawionymi blasku butami, zdawało się
miękkie jak śnieg i grząskie jak błoto - powstrzymywało jego kroki. Wiedział na pewno, że jeśli
zatrzyma się, tunel zawali się na niego, grzebiąc go pod tonami kości. On sam zaś zmieni się w
kredę i pyl.
I nagle...
Zobaczył przed sobą światło! Błyskającą iskierkę wśród panujących ciemności. Krippner
opadł na kolana i zaczął pełznąć w kierunku światła, nurzając się we własnej krwi. Jego łokcie i
kolana były kaleczone ostrymi szczątkami i znaczone śladami zębów. Zciany, podłoga i sufit
zdawały się zbiegać w jednym punkcie - błogosławionym zródle światła.
Jasno błyszczące, mrugające do niego światło! Jarząca się gwiazda o srebrnym poblasku...
sześcioramienna...
Sześcioramienna?
Gwiazda Dawidowa!
Jej jasność była ogniem palącym jego okaleczone ciało. Wrzasnął, rzucił się do ucieczki.
Brnął przez kości, kości, kości i wzniecany trupi pył. Stosy niegdyś żywego wapna. Zmiercionośny
pyl dezintegracji.
Wydostał się. Krwawiąca głowa i ramiona znalazły się w oślepiającej bieli. Horyzont
okazał się ścianą studni. Z wszystkich stron wokół otaczały go ściany, niczym wyschnięte wargi
bezzębnego pyska. Był kęsem wciąganym w głąb. Pod nim kości ruszały się jak ruchome piaski.
Mógłby spaść w dół, w ciemność, ale nie miałby już sił do walki. A on musi walczyć.
Kości pod nim wciąż kłębiły się jak wir rozbitej porcelany. Wreszcie zdołał się wydostać.
Pełzał ku górze - strzęp ludzki, krwawy lach- ku krawędzi studni. Dopadł jej wreszcie, wyciągnął
ręce i zatopił palce w skrwawionej ziemi. Krzycząc z bólu, podciągnął się na rękach, aż jego
głowa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]