[ Pobierz całość w formacie PDF ]
oskrzydlanie sotni. Na jednym ze skrzydeł doszło do boju na bagnety.
Gdy z pomocą batalionowi przyszedł pluton podporucznika Jana Bogacza, bitwa dobiegała końca. Na
drodze leżeli zabici i ranni. Trzeba było zaopiekować się nimi jak najprędzej. Rany niektórych żołnierzy
były grozne. Zanim dobiegli sanitariusze, Bogacz wydał swoim ludziom rozkaz, aby opatrzyli kolegów. Sam
nachylił się nad młodym szeregowcem, który otrzymał postrzał w brzuch. Rannych układano na noszach i
wynoszono pośpiesznie z wąwozu. U wlotu wąwozu stał przy radiostacji zastępca dowódcy batalionu.
Nerwowo przynaglał operatora, aby jak najszybciej połączył się ze sztabem dywizji w Sanoku. Stawką było
życie wielu żołnierzy, którym potrzebna była natychmiastowa pomoc chirurgów ze szpitala w Rzeszowie.
Po kilku minutach wywoływania nawiązano łączność z dowództwem dywizji. Podporucznik Bogacz
wyraznie słyszał, jak porucznik natychmiast żądał samolotów. Inaczej rannym groziło wykrwawienie i
śmierć.
*
Na lotnisku w Sanoku ożywiony ruch. Ociekający potem mechanicy szybko podwieszają pod skrzydła
czterech samolotów Po-2 specjalne kołyski do przewożenia rannych. Cały personel techniczny i latający
pomaga w przygotowaniu maszyn do wylotu. Robota idzie sprawnie. Nikogo nie potrzeba przynaglać, każdy
rozumie, że od jego wysiłku i pośpiechu zależy życie rannych żołnierzy. Piloci: podporucznik Henryk
Kulesza, chorąży Roman Czajkowski, podporucznik Grzegorz Winter i podporucznik Tadeusz Małecki,
kreślą trasy i wykonują związane z lotem obliczenia. Każda zaoszczędzona minuta oznacza dla rannych
szansę przeżycia. Po kwadransie samoloty są już w powietrzu, wioząc dwóch lekarzy i jednego felczera oraz
niezbędny sprzęt medyczny i leki. Kiedy zbliżali się do celu, jako ustalony sygnał wystrzeliły w górę
czerwone i zielone rakiety, a na polanie zabielały wyłożone płachty.
Samoloty rozluzniły szyk. Kulesza redukuje obroty i lewym ślizgiem od strony potoku Mszaniec
podchodzi do lądowania. Ostry prąd powietrza zapiera dech lądowanie nie należy do łatwych. Tuż nad
wysoką trawą pilot wyprowadza samolot ze ślizgu i siada: za nim przyziemiają Czajkowski, Winter i
Małecki. Już na ich spotkanie biegną sanitariusze, niosąc na noszach rannych. Z samolotu wyskakują
lekarze. Transport rannych idzie sprawnie. Niektórzy z nich są mocno skrwawieni, na ich pergaminowych
twarzach malują się cierpienie i ból. Do dwóch kołysek kładzie się po jednym rannym, w drugiej kabinie
umieszcza się trzeciego: cztery samoloty zabierają więc na raz dwunastu. Kulesza unosi rękę do góry
nabierając rozbiegu po lekko pochylonym zboczu samolot ciężko odrywa się od murawy i wzbija ponad
leśny masyw. Po chwili startują ze swoimi rannymi Małecki, Czajkowski i Winter. Nie ma czasu na
wykonanie rundy. Nabierają wysokości na pełnych obrotach i dużych kątach natarcia. Do lotniska Jasionki w
Rzeszowie mają siedemdziesiąt cztery kilometry, a muszą się spieszyć, bo czekają ich dwa rejsy. Samoloty z
wysiłkiem pną się ponad wierzchołkami Aomny, Andzionki, Morochów. Powietrze jest rozgrzane,
maszynami rzuca gwałtownie. Piloci starają się nie dopuścić do przechyłów i noszenia, które powodują
dodatkowe cierpienia rannych. Pamiętają również o tym, że jak najprędzej trzeba nabrać bezpiecznej
wysokości. Przecież przelatują nad terenami, gdzie grasują bandy Kryłacza , Burłaka i %7łubryda . Z
drugiej strony nie mogą lecieć zbyt wysoko, bo zmniejszone ciśnienie atmosferyczne może u rannych
wywołać silne krwotoki.
Po kwadransie samoloty mijają San, za piętnaście minut powinien być Rzeszów i lotnisko Jasionka nad
Wisłokiem. Podporucznik Małecki spogląda z niepokojem na kołyskę. Wydaje mu się, że ranny nie żyje.
Jego twarz jest blada, a usta otwarte. Pilot wciska obroty aż do oporu. Samolot wyraznie wysuwa się do
przodu, a na prędkościomierzu przybyło dziesięć kilometrów; oznacza to kilka minut zysku, od których
będzie zależało życie żołnierza. Na horyzoncie już wieża kościelna. Piloci redukują obroty i lotem
ślizgowym kierują maszyny w stronę Jasionki.
Kilka sanitarek ze szpitala w Rzeszowie na sygnale i pełnym gazem pędzi na lotnisko. Tylko drzewa
migają. Jeszcze pięć, jeszcze trzy, jeszcze dwa kilometry! Zdążyli! Samoloty dopiero kołują w stronę drogi.
Sanitariusze szybko przenoszą rannych do sanitarek. Lotnicy wykręcają maszyny i startują do kolejnego lotu.
Znów lecą nad szczytami i masywami leśnymi. Nie szczędzą wysiłku. Zapomnieli o jedzeniu, zmęczeniu
wiedzą, że koledzy czekają na ich pomoc. Wyścig ze śmiercią musi być wygrany.
*
W sotni Aastiwki została zaledwie połowa ludzi. Zginął czotowy Zirka . Ciężkie rany odniósł
czotowy Zymnyj . Kilka rojów zupełnie rozbito. Zginęli obydwaj żandarmi. Bój w wąwozie pochłonął
wielu striłciw. To, co zostało wcale nie było podobne do bojowej i prężnej sotni, która jeszcze nie tak
dawno dla sławy Samostijnoj Ukrainy dokonała napadu na wieś Zahutym. Pozostało im jak najprędzej
dostać się do masywu górskiego Chwaniów i tam w bunkrach podleczyć rany i uzupełnić sotnię. Grunt palił
się im pod nogami. Coraz gorzej było z zaopatrzeniem. Sotenny Aastiwka nie miał powodów do
zadowolenia i czarne myśli coraz częściej rozsadzały mu głowę.
NOC I MGAA
Poruczniku Kulesza zaczął pułkownik Basow potrzebny jest nam pilot o dużej praktyce w
lotach nocnych. Dowództwu grupy operacyjnej Wisła zależy, aby oddziały upowskie były nękane z
[ Pobierz całość w formacie PDF ]