[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Coś go wyrwało ze snu. Jakaś wibracja w ciemnym pokoju nasuwała myśl, że zabrzęczał telefon albo
dzwonek u drzwi. Wymacał ręką budzik koło łóżka i spojrzał na tarczę. Było wpół do piątej. Przespał
całe popołudnie. Przez minutę lub dwie leżał na plecach, zastanawiając się, co go nagle zbudziło i
dlaczego przedtem zasnął. Telefon milczał. Widocznie dzwonek mu się przyśnił. Zaniepokoiła go ta
popołudniowa drzemka. Zwykle spał tylko nocą, i to bardzo lekko, budząc się kilkakrotnie. Miał
zwyczaj nastawiać sobie radio i w zaciszu sypialni przysłuchiwać się rozmowom. Sprawiało mu
przyjemność, że może słuchać i nie musi odpowiadać. W ciągu życia wielokrotnie go zapraszano na
kolacje najpierw jako kandydata na męża, z biegiem czasu jako osobę nadliczbową i na tych
przyjęciach wypełniał swe towarzyskie obowiązki najlepiej jak potrafił. Z tego powodu, a ponadto bez
wątpienia z wielu innych, niedocieczonych, lubił po powrocie do swego mieszkania zgasić światło i
spokojnie przysłuchiwać się dyskusjom, które go nie niepokoiły, gdyż nie musiał brać w nich udziału.
Z potoku słów, jak nurek wypływający na powierzchnię, wyławiał
niekiedy interesującą zdobycz, a dodatkową korzyścią było to, że tych godnych uwagi spostrzeżeń nie
musiał pamiętać następnego ranka.
Dzisiejsza drzemka była inna, głębsza, bardziej niezwykła. Miał nawet jakieś sny, co mu się raczej nie
zdarzało. W jednym z nich wyraznie widział twarz swojej matki, ironiczną i nieprzyjazną. Taką ją
pamiętał z czasu śmiertelnej choroby, gdy siedziała w fotelu, z włosami i sukienką przesłoniętymi
dymem papierosowym i fruwającymi strzępami popiołu. Wbijała w niego oczy, gdy w poczuciu winy
usiłował czytać książkę, która jej zdaniem musiała być pretensjonalna. Z tą opinią mógłby się nawet
zgodzić, ale książka zastępowała mu cały świat, do którego nie miał dostępu. Pragnął, żeby jak
najprędzej umarła, i ta myśl nie dawała mu pózniej spokoju. Odpokutował za to pragnienie, w gruncie
rzeczy dość niewinne, ponieważ było tylko pragnieniem wolności. Miał dziewiętnaście lat i jego serce
przepełniały żal i litość dla tej nieszczęsnej kobiety, która kochała go tak bardzo jak on ją. Zrobił dla
niej, co mógł, chyba nawet więcej, niż można było oczekiwać od dziewiętnastoletniego chłopca.
Wytrwał przy niej do końca. Stąd wspomnienie pełnej napięcia twarzy było mu zdecydowanie
niemiłym obrazem przeszłości. Drugi sen, z którego zapamiętał tylko fragment, był błahy, lecz
wyrazisty: jakaś ulica, którą kiedyś musiał znać, a teraz nie potrafił zlokalizować, przesuwająca się
przed oczami w ciszy podmiejskiego popołudnia.
Z tych dwóch snów, obrosłych w nowe skojarzenia, gdy ponownie przemknęły przed wewnętrznym
okiem jego pamięci, drugi wyrył się mocniej na siatkówce, pozostawiając trwałą impresję. Wszystko
pogoda i pora dnia było nadal obecne i zgadzało się z rzeczywistością: niedziela, około czwartej
po południu. Tylko umiejscowienie ulicy pozostało nieokreślone, choć, w pewnym sensie, nieistotne.
Chodził takimi ulicami w młodości, gdy pragnął uspokoić stargane nerwy po kolejnej awanturze w
domu jeśli tak swarliwe miejsce można w ogóle nazwać domem. Niedziela dawała ku temu
najlepszą okazję, ponieważ dość wcześnie siadali do obfitego lunchu. Pózniej mógł zbijać bąki przez
całe popołudnie, dopóki zmęczenie nie zagoniło go do domu. Drugi sen wiązał się z pierwszym,
cofając go do lat dorastania, lat cierpień i uduchowienia charakterystycznych dla tego okresu (czy te
nastroje miały się nigdy nie skończyć?), lecz zawierał nieco pózniejszy materiał, jakby podmiejskie
ulice były odległym ideałem nie dającym się pogodzić z jego obecnym, bardzo miejskim otoczeniem i
ukazywały je przez porównanie (w mgnieniu oka, podczas rojenia na jawie) jako coś wydumanego,
sztucznego i ułudnego. Czyżby mozolne dochodzenie do zamożności było błędem i nie mogło dać
[ Pobierz całość w formacie PDF ]