[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Człowieku, nie rób tego. Nie idz tam. Cokolwiek się stało, nie chcesz
tego wiedzieć.
Ale Craig ma zrezygnowaną minę.
- Zaraz wrócę - mówi i rusza do domu.
- Pożałujesz tego! - woła za nim Blaine. A potem dodaje, patrząc w moją stronę: - Co minuta
rodzi się na świecie jakiś frajer.
- A nie przeszło ci ani na moment przez myśl, że mogło się zdarzyć coś naprawdę
poważnego? - pyta go Shari, która wyraznie nie ma nastroju do żartów. Dobrze widać, że nie
podziela beztroski Blaine'a - chociaż jako jedna z niewielu. Wszyscy inni obecni na trawniku,
najwyrazniej przyzwyczajeni do wybuchów Vicky, niewzruszenie ignorują to, co przed
chwilą usłyszeli.
- Z moją siostrą? - Blaine kiwa głową.- Z nią jest coś poważnie nie tak od chwili, kiedy się
urodziła. To się nazywa syndrom zepsutego bachora.
W tej samej chwili podbiega do mnie zdyszana Agnes i mówi bez tchu:
- Mademoiselle! Mademoiselle! Chcą, żeby pani przyszła. Musi pani przyjść natychmiast.
- Kto chce, żebym przyszła? - pytam zdziwiona.
- Madame Thibodaux - odpowiada Agnes.- I jej córka. Są w domu. Twierdzą, że to nagły
wypadek...
- Dobrze - mówię i odkładam serwetkę.- Pójdę. Ale... - Zdumiona, z trudem łapię oddech. -
Agnes, ty mówisz po angielsku!
Agnes blednie i zdaje sobie sprawę, że ją przyłapano.
- Proszę nie mówić mademoiselle Desautels - błaga. Chaz, rozbawiony, uśmiecha się do niej
szeroko.
- Ale skoro mówisz po angielsku, to czemu udajesz, że nie mówisz? Teraz Agnes nie jest już
blada, tylko oblewa się rumieńcem.
- Bo jej nie lubię - oświadcza i wzrusza ramionami. - A to, że nie rozumiem po angielsku,
strasznie ją wkurza. A ja ją lubię wkurzać.
Wow.
- Okay - mówię. - A do Chaza i Shari dodaję: -Wracam za minutę. Dobrze?
Shari, zaciskając usta w wąską linijkę, nie chce nic powiedzieć. Ale Chaz, który szybko
napełnia kieliszki, spogląda na mnie i mówi:
- Leć. Agnes może cię zastąpić. Prawda, Agnes?
- Jasne - rzuca Agnes i zaczyna otwierać butelki szampana z taką wprawą, jakby zajmowała
się tym od lat.
Nie waham się ani chwili dłużej. Obiegam stół i kieruję się do domu, z ulgą znikając z oczu
wściekłej Shari... Ja też jestem zła, że Luke jej po-wiedział. Dlaczego? Dlaczego powiedział
jej cokolwiek, kiedy jeszcze dziś rano obiecywał, że tego nie zrobi?
Okay, może nie do końca dotrzymałam jego sekretów...
Ale wydanie jego sekretu nie znaczy, że wszyscy się na niego wściekną, tak jak w przypadku
mojego.
Oczywiście, powinnam była wiedzieć. Nie można ufać mężczyznie, że dochowa sekretu. No
cóż, dobrze, mnie też nie można pod tym względem zaufać. Ale myślałam, że Luke różni się
od reszty facetów. Myślałam, że mogę mu powiedzieć wszystko...
O mój Boże! Co on jeszcze powiedział Shari? Czy powiedział jej, no wiecie o czym? Nie, na
pewno nie. Gdyby to zrobił, ona by się zdradziła. Nie przejmowałaby się tym, że zaszokuje te
wszystkie Córy Amerykańskiej Rewolucji. Powiedziałaby:  Zrobiłaś Andy'emu laskę?! Czyś
ty oszalała?!"
A przynajmniej wydaje mi się, że tak by zrobiła...
O tym właśnie myślę, kiedy biegnę pędem do domu i na górę po schodach. Nie spotykam
nikogo po drodze na drugie piętro, gdzie wpadam na Craiga, który stuka do drzwi pokoju
Vicky i mówi:
- Via Wpuść mnie do środka. Natychmiast.
- Nie! - krzyczy Vicky udręczonym tonem zza drzwi. - Nie możesz mnie teraz zobaczyć! Idz
stąd!
Podchodzę nieco zdyszana.
- Co się stało? - pytam Craiga.
- Nie wiem - mówi pan miody i wzrusza ramionami.- Coś z jej sukienką. Nie wolno mi jej
zobaczyć, bo to przynosi pecha. Nie chce mnie wpuścić.
Coś z sukienką? Pukam do drzwi.
- Vicky? - mówię. -Tu Lizzie. Mogę wejść?
- Nie!  woła Vicky.
Ale w następnej chwili drzwi się gwałtownie otwierają.
Jednak nie otworzyła ich Vicky, tylko jej matka. Wyciąga rękę, łapie mnie za ramię i wciąga
do środka z lakonicznym:  Idz sobie, proszę, Craig", po czym zatrzaskuje za nami drzwi tuż
przed nosem swojego przyszłego zięcia.
Staję w wielkim, jasnym, narożnym pokoju, o ścianach obitych różową tapetą i z wielkim
podwójnym łożem. Mój wzrok natychmiast przyciąga dziewczyna, która szlocha na
wyściełanym, różowym fotelu w kącie. Pani de Villiers głaszcze siostrzenicę po włosach,
próbując ją uspokoić. Dominique, z jakiegoś powodu z miną mroczną i złowrogą, przeszywa
mnie morderczym spojrzeniem.
- Dominique mówi, że umiesz szyć - odzywa się pani Thibodaux, na-dal nie puszczając
mojego ramienia. - To prawda?
- Hm - mruczę, zupełnie zbita z tropu. - Tak. To znaczy, potrafię szyć...
- Możesz coś z tym zrobić? - pyta ostro pani Thibodaux i obraca mnie wokół osi, więc mogę
spojrzeć na jej córkę, która właśnie wstała z fotela i teraz stoi przede mną...
...w najohydniejszej ślubnej suk nijaką widziałam w życiu. Wygląda, jakby obrzygała ją cała
fabryka koronek. Koronki są wszędzie... Na bufiastych rękawach... w wycięciu dekoltu...
spływają ze stanika
i spódnicy, a poza tym pęczkami ozdabiają cały brzeg sukni na dole. To tego typu suknia, o
jakiej marzą dziewczyny... Kiedy mają po dziewięć lat.
- Jak do tego doszło? - pytam. Vicky zanosi się płaczem.
- Widzisz? -jęczy do swojej matki. -Wiedziałam! Pani Thibodaux przygryza dolną wargę.
- Tłumaczyłam jej, że nie jest aż tak zle. Tak się zdenerwowała... Podchodzę do zrozpaczonej
panny młodej, żeby spojrzeć na tył sukni.
Jest dokładnie tak, jak podejrzewałam. Na tyłku ma ogromną kokardę z koronek.
Kokarda na tyłku.
Gorzej być nie mogło.
Wymieniam spojrzenie z matką Luke'a. Na króciutką chwilę unosi wzrok do sufitu.
Nie mam wyjścia, muszę im powiedzieć prawdę.
- Jest niedobrze - mówię. Vicky tak szlocha, że aż się krztusi.
- J..jak to się mogło stać, mamo?
- Co?! - Pani Thibodaux ma oburzoną minę. -To ja jestem osobą, która cię ostrzegała! To ja ci
powtarzałam, żebyś nie przedobrzyła! Ona sama
ją zaprojektowała! - wyjaśnia mi pani Thibodaux - I dała do ręcznego
uszycia jakiejś paryskiej krawcowej, na podstawie swojego szkicu.
No cóż, to wszystko wyjaśnia. Amatorki nigdy nie powinny projektować własnych sukienek.
A już na pewno nie ślubnych sukienek.
- Aleja nie chciałam, żeby tak wyglądała - zawodzi Vicky. - Przy ostatniej przymiarce
wyglądała zupełnie inaczej!
- Mówiłam ci - odzywa się pani Thibodaux do córki. - Mówiłam ci, żebyś nie czekała ze
zmierzeniem ślubnej sukni do ostatniej chwili, na dwanaście godzin przed ślubem! I mówiłam
ci, żebyś nie dodawała tych wszystkich koronek! Ale nie chciałaś słuchać. Ciągle
powtarzałaś, że będzie śliczna. Ciągle powtarzałaś, że chcesz więcej koronek.
- Chciałam mieć coś oryginalnego. -Vicky płacze.
- No cóż, jest zdecydowanie oryginalna - mówi sucho pani deVilliers.
- Pytanie brzmi - po raz pierwszy od chwili, kiedy weszłam do pokoju, odzywa się
Dominique - czy możesz to naprawić?
- Ja? - rzucam spanikowane spojrzenie na suknię. - Naprawić? Jak?!
- Pozbądz się tego wszystkiego - mówi Vicky, pociągając nosem, i unosi wiotką warstwę [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • metta16.htw.pl
  •