[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Rutherforda powiedział, bym zostawił wiadomość, więc zrobiłem to, jak umiałem najkrócej.
Odłożyłem słuchawkę na widełki, odchyliłem się do tyłu na krześle, oparłem nogi o biurko i
złożyłem palce w piramidkę pod brodą. W tej pozycji siedziałem przez chwilę i pewnie
wyglądałem tak, jakbym myślał o wielu bardzo skomplikowanych rzeczach. Tymczasem chyba nie
myślałem o niczym. Czasem dobrze tak sobie posiedzieć z palcami pod brodą, balansować
ciężarem ciała na tylnych nogach krzesła i gapić się bezmyślnie na przeciwległą ścianę. Wkrótce
przyłapałem się na tym, że odchylam się na krześle nieco poza jego punkt równowagi, ryzykując
upadek i w ostatniej chwili podpierając się piętami. I pewnie bym tak siedział całymi godzinami, a
przynajmniej aż do zapadnięcia zmroku, tylko że nim zmrok namyślił się, żeby zapaść, zadzwonił
telefon. Podniosłem słuchawkę i usłyszałem w niej dyszenie i świsty.
- Charlie - wysapał Rutherford. - Dzwoniłeś. Zostawiłeś wiadomość.
- Zgadza się. Wszystko w porządku? Jakoś nie brzmisz dobrze.
- Właśnie wszedłem na czwarte piętro do biura. Cholerna winda znowu jest zepsuta. Założę
się, że robią to specjalnie, żeby trzymać nas w ryzach.
- Nie uważasz, że efekt byłby dokładnie przeciwny?
- Nic mi nie będzie - powiedział bez przekonania. - Poczekaj chwilę, serducho zaraz mi się
uspokoi. Mów, o co chodzi. W czym mogę pomóc?
- Ta firma, o której mi opowiadałeś. Van Zandt, ta, którą okradł Michael... Pomyślałem sobie
... Mówiłeś, że to był rodzinny interes?
- Tak.
- No, to nie wiesz, czy ci van Zandtowie jeszcze żyją?
- Jeden na pewno - odparł Rutherford. - Mieszka chyba niedaleko Rijksmuseum. Podobno to
odludek.
- Masz jego adres?
- Mogę poszukać. Ale to raczej nic nie da.
- Spróbować zawsze można. Zobaczymy, może ze mną chociaż pogada. Myślę, że to nie
zaszkodzi.
- Ryzykujesz najwyżej, że się przejedziesz tam i z powrotem. Jechać z tobą? Znam tam niezłą
restaurację, więc...
- Nie trzeba - przerwałem. - Po co masz się męczyć, drapiąc się po schodach więcej razy niż
to konieczne. Będę tylko wdzięczny, jeżeli zdobędziesz mi adres.
- Zlecę to sekretarce. Zadzwoni do ciebie, jak tylko znajdzie.
I dotrzymał słowa, bo już dziesięć minut pózniej zatelefonowała do mnie bardzo chyba
kompetentna Holenderka; podała mi adres i telefon kontaktowy niejakiego Niełsa van Zandta.
Nawet nie pytała, z kim rozmawia. Podziękowałbym jej, że się fatygowała, ale szybko się
rozłączyła. To było dość dziwne, bo Holendrzy uważają się za naród bezpośredni, ale i grzeczny.
Po co upiększać coś z grzeczności, skoro wystarczy powiedzieć, o co chodzi? - pytają. Jeszcze
dziwniejsze jest jednak to, że o ile na zdrowy rozum muszę się zgodzić z ich rozumowaniem, o tyle
emocjonalnie jakoś nie potrafię przejść nad tym do porządku dziennego. Tym razem było tak samo,
więc odkładając słuchawkę, kręciłem głową ze zdumieniem.
I męczyło mnie to aż do chwili, gdy wziąłem płaszcz i ruszyłem w stronę dworca Centraal, by
złapać ppd nim tramwaj do Museum Plein.
Zciemniało się, gdy dotarłem do przypominającego zamek Rijksmuseum. Kiedy szedłem
łukowatym przejściem pod centralną częścią gmachu, drogę oświetlał mi rząd ozdobnych latarni.
Po drugiej stronie muzeum znalazłem się na brzegu spowitej mgłą sadzawki. Niedaleko otwarty był
jakiś bar, z którego wylewały się w posępne otoczenie światło neonów i muzyka, ale odwróciłem
się i ruszyłem na północ, w poszukiwaniu rezydencji pana van Zandta.
Dom nie imponowałby może w innym mieście, ale jak na standardy Amsterdamu był dość
wyjątkowy, bo stał osobno i miał prawdziwy trawnik przed wejściem. Trawnik wyglądał na
zadbany i w bardzo dobrym stanie jak na ilość deszczu, która spadła na miasto w ciągu ostatnich
kilku miesięcy. Gęstą trawę oświetlały od frontu dwie lampy z czujnikiem ruchu i światło sączące
się z okien na parterze. Na wprost ode mnie żwirowa alejka wiodła szpalerem przycinanych w
stożek drzewek do wielkich, podwójnych drzwi w fasadzie domu. Chętnie poszedłbym tamtędy do
ozdobnej, mosiężnej kołatki, ale na mojej drodze stała złocona brama. Na wysokości mojego łokcia
był w niej domofon, więc przycisnąłem przycisk i pochyliłem twarz do mikrofonu.
Usłyszałem szum i trzaski, po czym kobiecy głos zapytał po prostu:
- Ja?
- Dobry wieczór. Czy zastałem pana van Zandta?
- Kto mówi?
- Nazywam się Charlie Howard. Chciałbym porozmawiać z panem van Zandtem.
- Nie jest pan umówiony?
- Nie - przyznałem. - Ale byłbym bardzo wdzięczny, gdyby mógł poświęcić mi pięć minut.
- Trzeba się wcześniej umówić.
- A czy mogę teraz się umówić?
- Musi pan zatelefonować rano.
- A nie mogę teraz?
- Teraz jest za pózno.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]