[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zapełniały się sekundowymi słońcami lub rozświetlały się długimi ogonami jonizacji.
Czasami reakcje te były tak gwałtowne, jakby nowa galaktyka rodziła się na skraju
Mlecznej Drogi.
– Ananias! Twoja kolej, Ananias!
– Słyszę cię Bron. Widzimy was. Powiedziałbym, że świetnie się bawicie.
– Tak jak w Boże Narodzenie w Europie. Odkryliśmy ich piętę Achillesową. Ich
statki są uodpornione na wszystkie nasze bronie, ale niszczą się same pod wpływem
kontaktu fizycznego. Nasze torpedy mają zapalniki bliskie i nigdy nie wchodzą w
kontakt fizyczny z wrogiem. Po prostu wyjęliśmy im detonatory.
– Ale jeśli wyjmiesz detonator, to nie nastąpi wybuch – zaprotestował Ananias.
– I dobrze. Gała ta flota bierze udział w akcji samobójczej. Każdy jej atom jest
przeznaczony do samozniszczenia. Wystaramy tylko uruchomić te reakcje.
Przestrzeń przed Skuą rozświetliła się setką ulotnych słońc. Ogony jonizacji o
długości milionów metrów świeciły jak lampy neonowe, oświetlające ekstrawagancką
formę dezintegracji. Czerwone, fioletowe i żółte kule ognia wybuchały jak sztuczne
ognie. Głosy Obcych były teraz nieprzerwanym krzykiem bez najmniejszych wahań,
ale szybko stawały się coraz wyższe i bardziej odległe, jakby członkowie tego
piekielnego chóru wpadali kolejno i topili się w swoim straszliwym bagnie.
Rozdział XXXIV
Głosy Obcych umilkły wreszcie, a ich ostatnie echa odbijały się niemrawo jak dym
po letnim pożarze. Zanim flota Komanda dotarła na miejsce spotkania z
Niszczycielami już było wiadomo, że Bron odniesie zwycięstwo. Wspólnie obie floty
zniszczyły szybko główne siły wroga i poszczególne statki rozpierzchły się, ścigając
niedobitków. W głowie Brona wreszcie zapanowała cisza.
Rozluźnił się i ogarnęło go nagle potworne znużenie. Jak większość jego ludzi,
Bron nie zmrużył oka przez ostatnie trzydzieści sześć godzin.. Kiedy zorientował się,
że końcowe operacje zwycięskiej bitwy nie wymagają już jego obecności opuścił
mostek, poszedł do swojej kabiny i rzucił się na łóżko. Zasnął natychmiast.
Po jakiejś chwili wydało mu się, że lekkie kołysanie wyrywa go ze snu do stanu
świadomej półjawy. Wiedział mgliście, że to było złudzenie, a jednak jakaś cześć
jego świadomości wciąż analizowała i interesowała się szczegółami tego
powtarzającego się koszmaru. Zamiast z nim walczyć pozwolił ponieść się fantazji.
Zaczęło się, jak poprzednio, od całkowitej utraty czucia. Zupełnie jakby myśl
oddzieliła się od ciała. A przecież był świadom falowania lekkiego przypływu, który
niósł go przez te czarne wody. Wrażenie narastało, aż stało się rzeczywistością. Mimo
braku światła wierność poszczególnych elementów, zazębiających się idealnie,
czyniła ten sen wiarygodnym. Słyszał cichy szum fal rozbijających się o ściany tunelu
i szybkie echo przechodzące prawie w ultradźwięki, które dawało wyobrażenie o
wielkości podziemi, w które go wciągano. Gdzieś przed nim, gęsiopodobny duch
krzyczał swoją zalęknioną skargę, która nie miała w sobie nic ludzkiego.
Niewidzialna tratwa potrąciła nagle brzeg niewidocznego zakrętu, zachybotała się i
popłynęła dalej unoszona mrocznym prądem. Samotna gęś została wzmocniona
najpierw przez jedną, a potem przez inne i wszystkie razem zaintonowały straszliwy
hymn, który przyprawił go o mrożące krew przerażenie. Nowy zakręt, przed którym
poczuł już wyraźnie uderzenie... swój kombinezon.
Kombinezon? Zdrętwiałe palce obmacały otaczającą go pustkę. Odkrył małe
zgrubienie szwów wewnątrz rękawic. Całe ciało potwierdziło fakt, że brak czucia jest
wynikiem podwójnego materiału kombinezonu kosmicznego szczególnej grubości i
wytrzymałości oraz zdrętwienia wynikającego z długotrwałego przebywania w tej
samej pozycji. Wszystko to, w połączeniu ze zmniejszonym ciążeniem i unoszącym
go płynem, tłumaczyło brak czucia, ale nie wyjaśniało, dlaczego miał pełną
świadomość tych wszystkich nieprawdopodobnych detali. Nie tłumaczyło również, co
może go oczekiwać na końcu tej szatańskiej drogi.
Gęsi rechot zamienił się w krzyk, potem w ośli ryk skłóconego chóru, by wreszcie
przejść w oskarżenie i wymówkę. Sama wyrazistość tego ohydnego, głosu
wystarczyłaby, żeby rzucił się do ucieczki, gdyby tylko był panem swoich czynów.
To było jednak niemożliwe. Setki milionów lat strachu i nienawiści zostały wyrażone
głosem w fałszywej i gorzkiej skardze dochodzącej od czegoś, co oczekiwało go za
następnym zakrętem.
Ogarnęła go panika, odbierająca wszelki rozsądek. Miotał się wściekły w swoim
kombinezonie, że nie może ruszyć ręką. Bezsilny, uwięziony oczekiwał w strachu aż
prąd doniesie go za kolejny zakręt.
Miliony atmosfer naciskały na dach tunelu. Powietrze, którym oddychał było ciepłe
i lepkie od potu, jego własnego strachu i tak przesycone smakiem metalu i plastyku,
że sztywniał od niego język. Lada moment miał zakończyć swoją podróż i stanąć oko [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • metta16.htw.pl
  •