[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jak się tu dostała? Co tu robiła? Bond rozejrzał się i zobaczył teraz, że plaża nie jest
czarna, tylko czekoladowobrązowego koloru. W prawo sięgał wzrokiem aż do ujścia rzeki
oddalonego o jakieś pięćset metrów. Plaża była zupełnie pusta i goła, usiana mnóstwem
małych różowych plamek, zapewne musiały to być jakieś muszelki. Wyglądały bardzo
dekoracyjnie na ciemnobrązowym piasku. Zwrócił wzrok w lewo; w odległości dwudziestu
metrów wyrastały skałki małego cypla. Dostrzegł bruzdę w miejscu, gdzie ciągnięto czółno
przez piasek, by je ukryć pod głazami. Musiało być bardzo lekkie, skoro dała sobie radę sama.
A może nie była sama? Ale tylko jedna para śladów prowadziła od skał do morza i druga od
morza na plażę do miejsca, gdzie stała na linii przypływu. Mieszkała tutaj, czy podobnie jak
oni przypłynęła tej nocy z Jamajki? Niezły wyczyn dla dziewczyny. Tak czy owak, co ona tu
na Boga robi?
Jakby w odpowiedzi dziewczyna wyrzuciła z prawej ręki garść muszelek i rozsypała je
po piasku. Były fioletoworóżowe i wyglądały jak te, które już widział. Dziewczyna zajrzała
do wnętrza lewej dłoni i zaczęła sobie cichutko pogwizdywać. Brzmiała w tym szczęśliwa
nuta triumfu. Gwizdała melodię pod tytułem Marian, rzewne calypso, które zostało
przerobione i spopularyzowane na zachodzie. Była to jedna z ulubionych piosenek Bonda.
Zaczynała się tak:
@Dzień cały, noc całą Marion siedziała
U stóp oceanu piasek przesiewała...
Dziewczyna urwała i przeciągnęła się, ziewając szeroko. Bond uśmiechnął się do
siebie. Zwilżył wargi i podjął refren:
@Z łez, które wylała - mogły powstać morza:
Z warkocza, które plotła - dwie mile powroza...
Opuściła gwałtownie ręce i skrzyżowała na piersiach.
Mięśnie na jej plecach się napięły. Słuchała, przechyliwszy w bok głowę wciąż ukrytą
pod burzę włosów.
Niepewnie zaczęła znów. Jej gwizd zadrżał i urwał się. Przy pierwszym tonie
powtórzonym przez Bonda, dziewczyna odwróciła się gwałtownie. Tym razem nie zakryła
swej nagości dwoma klasycznymi gestami. Jedna ręka wprawdzie śmignęła w dół, ale druga,
miast zasłonić piersi, powędrowała w górę do twarzy, zakrywając ją poniżej rozszerzonych ze
strachu oczu.
- Kto to? - wydusiła przerażonym szeptem.
Bond wstał i wyszedł zza krzaka. Zatrzymał się na skraju trawy. Otworzył ręce, żeby
pokazać, że są puste. Uśmiechnął się do niej wesoło.
- To tylko ja. Jeszcze jeden intruz na tej wyspie. Nie bój się.
Dziewczyna odsłoniła twarz. Przeniosła dłoń na nóż u pasa. Bond obserwował, jak jej
palce zaciskają się na rękojeści. Potem spojrzał na jej twarz i zrozumiał, dlaczego
instynktownie zakryła ją ręką. Była to piękna twarz, z szeroko rozstawionymi,
ciemnobłękitnymi oczami pod firanką rzęs zbielałych od słońca. Miała szlachetnie
zarysowane usta o pełnych wargach, teraz przygryzionych ze zdenerwowania. Poważna twarz
o zdecydowanym zarysie podbródka - twarz dziewczyny, która potrafi dawać sobie radę. Ale
raz jej się, pomyślał Bond, nie udało: miała złamany nos, przetrącony jak u boksera. Aż
zesztywniał z wściekłości na to, co spotkało tę olśniewająco piękną istotę. Nic dziwnego, że
tego właśnie nosa się wstydziła, a nie pięknych, jędrnych piersi, sterczących teraz w jego
stronę bez żadnego okrycia. Jej oczy przewiercały go na wskroś.
- Kim pan jest? Co pan tu robi? - Mówiła z lekkim jamajskim akcentem. Jej głos był
ostry i nawykły do posłuchu.
- Jestem Anglikiem. Interesuję się ptakami.
- Ach tak... - Przyjęła to z powątpiewaniem. Jej ręka nadal spoczywała na nożu. - Od
jak dawna pan mnie obserwuje? Jak pan się tu dostał?
- Od dziesięciu minut, ale nic więcej nie powiem, dopóki się nie dowiem, kim ty
jesteś.
- Nikim specjalnym. Przypłynęłam z Jamajki. Zbieram muszelki.
- Ja dotarłem tu czółnem, a ty?
- Ja też. Gdzie jest pańskie canoe?
- Przypłynąłem z przyjacielem. Ukryliśmy je w mangrowcach.
- Nie ma żadnych śladów na piasku.
- Jesteśmy ostrożni. Zatarliśmy je. Nie to co ty. - Bond wskazał w kierunku skały. -
Powinnaś zadać sobie więcej trudu. Płynęłaś pod żaglem? Aż do rafy?
- Oczywiście. Dlaczego nie? Zawsze tak robię.
- Wobec tego wiedzą, że tu jesteś. Mają radar.
- Jeszcze nigdy mnie nie złapali. - Dziewczyna zdjęła dłoń z noża. Odpięła maskę i
zaczęła machać nią w powietrzu. Wyglądało na to, że wyrobiła już sobie o nim zdanie. Kiedy
znów się odezwała, jej głos zabrzmiał łagodniej; - Jak się pan nazywa?
- Bond. James Bond. A ty?
- Rider - odparła po chwili namysłu.
- A na imię?
- Honeychile.
Bond uśmiechnął się.
- Co w tym śmiesznego?
- Nic. Honeychile Rider. Piękne imię.
Rozchmurzyła się.
- Ludzie nazywają mnie Honey .
- Miło mi panią poznać, Honey.
Ta konwencjonalna formułka przypomniała jej nagle o tym, że jest naga.
Zaczerwieniła się i powiedziała niepewnie:
- Muszę się, ubrać. - Spojrzała w dół na rozrzucone pod stopami muszelki.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]