[ Pobierz całość w formacie PDF ]
smokiem. Lecz gad wyglądał, jakby spał, chociaż wiedziałem, że w rzeczywistości
czuwa i widzi wszystko. Miałem nadzieję, że jeśli zginę, nie zechce pomścić mej
śmierci. Ten pojedynek miał być uczciwy. Do samego końca. Varrad wyciągnął miecz z
pochwy i zamachnął się kilka razy.
- Zwietna pogoda! - krzyknął. - Ani za ciepło, ani za zimno.
Sięgnąłem po miecz. Wydawało mi się, że tylko dotknąłem wystającej zza lewego
ramienia rękojeści, a oręż sam wysunął się błyskawicznie, niczym atakujący wąż.
Bransoleta na nadgarstku zacisnęła się tak boleśnie, że o mało nie krzyknąłem.
Odetchnąłem głęboko i miałem nadzieję, że w trakcie walki nie spotka mnie podobna
niespodzianka. Varrad szedł w moją stronę, a jego miecz zataczał małe, szybkie,
finezyjne kółeczka. Przeciwnik chciał mnie olśnić pewnością siebie, pokonać jeszcze
przed pierwszym skrzyżowaniem ostrzy. Co miałem robić? Kiedy był blisko, po prostu
się zamachnąłem, lecz oręż tylko warknął w powietrzu, gdyż ostrze Varrada nie stało już
na jego drodze. Ledwo zdołałem odskoczyć i tuż przed oczyma zobaczyłem błysk.
Wydawało mi się nawet, że poczułem muśnięcie wzburzonego cięciem powietrza. W
następnej sekundzie powinienem nie żyć. Trzymałem broń zbyt nisko i nie
wychwyciłbym ani nie odparował kolejnego uderzenia.
Dostałbym cięcie w pierś, gardło lub głowę. Gdyby nie miecz. Niesterowany
przeze mnie pomknął dokładnie w stronę zbliżającego się ostrza Varrada. Zrozumiałem,
że muszę się poddać rytmowi narzuconemu przez oręż, a jedyne, co mi pozostaje, to
trzymać mocno rękojeść w garści. Uderzenie było koszmarne. Dzwięk metalu tnącego
metal zahuczał na całej polanie. Moja prawa ręka aż do ramienia została porażona wręcz
paraliżującym bólem. Ale Varrad - a zauważyłem to z radością i zdziwieniem - aż
zachwiał się na nogach. Odskoczyliśmy od siebie. Wiedziałem, że to, że żyję, jest
cudem i zastanawiałem się, jak długo jeszcze ten cud potrwa. Przeciwnik znów zmierzał
w moim kierunku i znów błysnęło srebrne ostrze jego miecza. Ale tym razem byłem
przygotowany, by poddać się woli własnego, najwyrazniej magicznego oręża.
Sparowałem zręcznie i sam wypuściłem ostrze. Czubek miecza drasnął ramię Varrada, a
ból na jego twarzy walczył o lepsze ze zdumieniem. Musiałem uważać na dwie rzeczy:
pracę nóg oraz chwyt na rękojeści. Musiałem dostosowywać kroki i przechylenie
tułowia do tego, czego pragnął miecz. To było jak taniec dwojga partnerów, z których
jeden jest mistrzem i oczekuje od drugiego tylko tyle, by dawał się zręcznie prowadzić.
Może nie byłem zbyt dobrym tancerzem, miałem za to mnóstwo dobrej woli, by się nim
stać.
Z ramienia Varrada sączyła się krew, barwiąc jego koszulę czerwienią.
Wiedziałem, że po tej nauczce będzie o wiele bardziej uważny i o wiele mniej pewny
siebie. Tym gorzej dla mnie. Ciął błyskawicznie dwa razy, a ja, stojąc w miejscu,
przyjąłem ciosy na ostrze.
Stal rozpaczliwie zgrzytnęła, lecz oba miecze były kute przez znamienitych
płatnerzy i wytrzymały uderzenia.
Wiedziałem jednak, że moja dłoń nie zniesie dłużej podobnej wymiany. Czułem
już promieniujący ból, biegnący od nadgarstka do ramienia. Co z tego, że miecz
dzielnie stawał naprzeciw oręża Varrada, skoro niebawem nie będę w stanie go
utrzymać? Postąpiłem krok i mój miecz wykonał krótkie, mierzone cięcie w głowę,
zaraz potem zszedł w dół i omal nie chlasnął Varrada przez pierś. Omal, bo ten ustąpił o
krok i się odchylił. Był na tyle doświadczony, by takiego ciosu nie przyjmować na
ostrze. Być może i jego ręka odczuwała już znużenie, chociaż najprawdopodobniej
chciałem tylko to sobie wmówić. Zapędziłem się jednak zbyt daleko.
I za bardzo się odsłoniłem. Nie wiem, czemu zawdzięczałem fakt, że broń
zwinęła się w dłoni Varrada i zamiast ostrzem oberwałem płazem. Ale cios był i tak
morderczo silny. Wydawało się, że głowa pęka mi na dwie części. Wypuściłem rękojeść
i usłyszałem triumfalny krzyk towarzyszy Varrada. Ostatkiem sił i ostatkiem
świadomości udało mi się skoczyć i pochwycić obiema dłońmi prawy nadgarstek
wroga. Klęczałem i wyginałem mu rękę, wiedząc, że jeżeli puszczę, to będzie to
ostatnia rzecz w moim życiu. Siłowaliśmy się i w końcu udało mi się podciąć Varrada
kopnięciem i przewrócić na ziemię. Aokciem prawej ręki rąbnąłem go w szczękę, a
potem zaryzykowałem. Puściłem jego nadgarstek i uderzyłem go pięścią w twarz.
Niezdarnie, z rozmachem, ale nie miał miejsca, by się cofnąć, ani możliwości
zablokowania ciosu. Dostał prosto w nos i usłyszałem, jak pod knykciami chrupnęła
kość. Zawył. Bardziej z wściekłości niż z bólu i próbował się wywinąć. Władowałem
mu kolano między nogi i docisnąłem.
Szarpnąłem głową, wgryzłem się w brodaty policzek, palcami prawej dłoni
szukałem oczodołów. Varrad spanikował. Najwyrazniej nigdy w życiu nie przeżył
czegoś takiego. Finezyjna walka na miecze, potyczki z kopią w ręku - oto był jego
żywioł. Ale nie tarzanie się po ziemi, ciosy w jądra, gryzienie i wydłubywanie oczu.
Tego nie uczono na lekcjach fechtunku. Tego jednak uczono na podwórkach, na których
się wychowywałem. Walk, w których jedyną obowiązującą zasadą był brak zasad.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]