[ Pobierz całość w formacie PDF ]

utrzymać. W chwilach tylko niebezpieczeństw wspólny instynkt obrony kazał zapominać o
kłótniach. Raz gdy wieczorem gromadka włóczęgów indyjskich ukradła kilkanaście owiec,
chłopi rzucili się za nimi w pogoń hurmem i bez chwili namysłu. Owce odebrano, jednego
czerwonoskórego zbito tak, że wkrótce umarł i najlepsza zgoda panowała tego dnia, drugiego
ranka znowu zaczęli się bić z sobą przy karczunku. Zgoda przychodziła także, gdy wieczora-
mi grajek poczynał wygrywać nie do tańca, ale rozmaite pieśni, które każdy słyszał dawno,
jeszcze pod słomianymi strzechami. Rozmowy wtedy cichły. Chłopi otaczali grajka wielkim
kołem, szum boru wtórował mu, płomień w ogniskach sykał i strzelał skrami, oni zaś stojąc
spuszczali chmurnie głowy i dusze z nich ulatywały za morze. Nieraz księżyc wytoczył się
32
wysoko nad las, a oni jeszcze słuchali. Ale z wyjątkiem tych krótkich chwil rozprzęgało się
wszystko coraz bardziej w osadzie. Bezład powiększał się, nurtowała nienawiść. To małe
społeczeństwo, rzucone wśród lasów i prawie oderwane od reszty ludzi i opuszczone przez
przewodników, nie mogło i nie umiało sobie dać rady.
Między osadnikami odnajdujemy dwie znane nam postacie: starego chłopa, nazwiskiem
Wawrzyn Toporek, i jego córkę Marysię. Dostawszy się do Arkansas mieli w Borowinie
dzielić losy innych. Jakoż z początku lepiej się im działo. Co bór, to nie bruk nowojorski, a
przy tym tam nie mieli nic, tu posiadali wóz, inwentarza trochę, nabytego tanio w Clarcsville,
i trochę porządków do roli. Tam gryzła ich straszna tęsknota, tu praca ciężka nie pozwalała
myśli od dnia dzisiejszego oderwać. Chłop od rana do wieczora bór ciął, wióry łupał i belki
na chałupę obrabiał; dziewczyna musiała chusty w strumieniu prać, ogień rozniecać, jeść go-
tować; ale mimo znoju ruch i powietrze leśne zacierały stopniami na jej twarzy ślady choroby,
jakiej nabyła przez nędzę w Nowym Jorku. Gorący powiew z Teksasu opalił i pokrył złota-
wym odblaskiem bladą jej twarzyczkę. Młodzi chłopcy z Sant-Antonio i znad wielkich jezior,
którzy o lada co przyskakiwali do siebie z pięściami, w tym tylko byli zgodni, że Marysi oczy
tak patrzą spod jasnych włosów jak chaber z żyta i że to najładniejsza dziewczyna, jaką oko
ludzkie oglądało. Uroda Marysina wyszła na dobre i Wawrzonowi. Sam sobie szmat najrzad-
szego lasu wybrał i nikt mu się nie sprzeciwiał, bo wszyscy parobcy byli po jego stronie.
Niejeden też mu w ścinaniu drzewa i obrabianiu belek albo w zakładaniu na zręby pomagał, a
stary, że chytry był, poznał, co się święci, i od czasu do czasu odzywał się:
- Moja córuchna chodzi po łące kiejby lelija, kiejby pani, kiejby królewna. Komu zechcę,
to ją dam, ale byle komu nie dam, bo ona je gospodarska córka. Kto mi się niżej pokłoni i
lepiej wygodzi, temu dam, nie żadnemu powsinodze.
Kto więc jemu pomagał, myślał, że sobie pomaga.
Wawrzonowi więc było lepiej nawet niż innym, a w ogóle byłoby wcale dobrze, gdyby
osada miała jaką przyszłość przed sobą. Ale tam rzeczy psowaly się z dnia na dzień. Ubiegł
tydzień i drugi. Naokoło polanki zrąbano drzewo, ziemia pokryła się wiórami, tu i owdzie
wzniosła się żółta ściana domostwa; to jednak, co zrobiono, było fraszką w porównaniu z
tym, co należało zrobić. Zielona ściana boru z wolna tylko ustępowała przed siekierami. Ci,
którzy się zagłębiali w chaszcze, przynosili dziwaczne wieści, że ten bór wcale końca nie ma,
że dalej straszne w nim bagna, bajora i jakaś śpiąca woda pod drzewami, że jakieś dziwotwo-
ry tam mieszkają, jakieś opary na kształt duchów przesuwają się między gąszczami, jakieś
węże syczą, jakieś głosy wołają:  Nie chodz! , jakieś krzaki niesamowite za ubranie łapią i
nie puszczają. Pewien chłopak z Chicago dowodził, że widział diabła we własnej osobie, jak
straszny, kudłaty łeb z błota podniósł i tak na niego chrapał, iż ledwo do taboru uciekł. Osad-
nicy z Teksas tlumaczyli mu, iż to musiał być bawół, ale on nie chciał wierzyć. Tak groznemu
położeniu grozy przesąd dodawał. W kilka dni po widzeniu diabła zdarzało się, że dwóch
zuchów w las poszło i więcej ich nie ujrzano. Kilku ludzi zachorowało na krzyże z wysilenia,
a potem rzuciła się na nich febra. Kłótnie o działki wzrastały do tego stopnia, że do ran i krwi
w bitwach przychodziło. Kto nie pocechował bydła, temu inni własności zaprzeczali. Tabor
rozprzągł się, rozstawiono wozy po wszystkich kątach polanki, by być od siebie jak najdalej.
Nie wiadomo było, kto ma wychodzić na stróżę do bydła; owce poczęły ginąć. Tymczasem
jedna rzecz stawała się coraz widoczniejszą, to że nim słońce wzejdzie, rosa oczy wyje; nim
zasiewy na rubieżach leśnych się zazielenią i dochówek jaki będzie, zapasów żywności za-
braknie i przyjść może głód.
Rozpacz ogarniała ludzi. Huk siekier w lesie się zmniejsza, bo cierpliwości i odwagi po-
czynało brakować. Każdyć by jeszcze pracował, gdyby mu kto powiedział:  Masz, dotąd
twoje. Ale nikt nie wiedział, co jego, co nie jego. Słuszne narzekania na przewodników
wzrastały. Ludzie mówili, że na puszczę zostali wywiedzeni, by wyginęli marnie. Powoli, kto
miał coś jeszcze grosza przy duszy, na wóz siadał i do Clarcsville odjeżdżał. Ale więcej było
33
takich, którzy włożywszy ostatni grosz w sprawę, nie mieli o czym wracać do dawnych sie-
dzib. Ci załamywali ręce widząc zgubę pewną.
Siekiery przestały wreszcie rąbać, a bór szumiał, jakby się natrząsał z ludzkiej niemocy.
 Rąb dwa lata, a potem z głodu zamrzyj mówił chłop do chłopa. A las szumiał, jakby się
natrząsał.
Pewnego wieczora przyszedł Wawrzon do Marysi i rzekł:
- Widzęć, że wszyscy tu zmarnieją i my zmarniejemy.
- Wola Boga - odrzekła dziewczyna - ale był ci On nam miłosierny, to i teraz nas nie opu-
ści.
Tak mówiąc, podnosiła niebieskie jak chaber oczy do góry ku gwiazdom i w blaskach
ogniska wyglądała jak jaki obrazek kościelny.
A chlopaki z Chicago i strzelcy z Teksasu patrząc na nią mówili:
- I my nie opuściwa cię, Marysiu, zorzo rumiana.
Ona pomyślała sobie, że jeden jest tylko taki, z którym by poszła na kraj świata, jeden
Jaśko w Lipińcach. Ale ten, choć przyrzekł kaczorem morze za nią przepłynąć, ptakiem po-
wietrze przelecieć, złotym pierścieniem po gościńcu się potoczyć, nie przepływał, nie przela-
tywał i ten jeden opuścił ją niebogę.
Marysia nie mogła nie wiedzieć, że w osadzie zle się dzieje, ale w takiej już była toni, z [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • metta16.htw.pl
  •