[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przestraszył się, świadom, że najważniejsze zadanie zostało wykonane, zawrócił...
Naszym życiem rządzi przypadek zakończył swą opowieść Kamieniecki. Wulkan
należał do nieprawdopodobnych szczęściarzy. Nie zliczę ile razy udawało mu się wychodzić z
najgorszych opresji. A poległ głupio, na Starówce, namawiając młodzież, aby nie pchała się
do zdobycznego czołgu. Chyba jako jedyny podejrzewał, że to może być niemiecka pułapka.
Zginął w czasie eksplozji...
Nie wiem, czy to przypadek, czy wola Boża powiedziała moja mama. Chociaż
często wydaje mi się, że wszystko ma jakiś sens. Nasze pierwsze spotkanie, nasze drugie
spotkanie...
Do trzech razy sztuka zaśmiał się Hektor i nagle umilkł jakby poraziła go
niestosowność własnych słów.
A potem już właściwie nie mówili. Zdali sobie sprawę, że nie potrzebują słów.
Zauważyłem ten błysk w jego oku. Nagle dotarło do nich, że są dla siebie stworzeni i że teraz
albo nigdy. Za oknem trwało zranione, zastygłe w wyczekiwaniu miasto. Nie mieli
wątpliwości, że zbliża się ostateczny szturm, że praktycznie są bez szans. Moja mama bywała
dotąd dość powściągliwa w przekazywaniu mi zarówno swoich intymnych uczuć, jak i
fizycznych doznań, teraz jednak odsłoniła się zupełnie. W zaskakującym skrócie zobaczyłem
jej marzenia i życie, które nigdy nie miało się im wydarzyć. Zlub u wizytek, podróż do
Wenecji, dom nad rzeką, gromadę dzieciaków w ogrodzie i spacer alejką w Aazienkach
dwojga bardzo starych i bardzo zakochanych ludzi w śnieżny dzień 1 stycznia roku 2000...
Mogło się tak zdarzyć.
Nie mieli jednak czasu, ani na narzeczeństwo, ani na długotrwałe zaloty... Naraz zaczęli
się całować, coraz śpieszniej, coraz bardziej gorączkowo. Potem rozbierać. Zciemniło się, a
mimo to doskonale widziałem jego nagie, muskularne ciało, a także ręce, piersi, nogi i łono
mojej matki.
Boże, jaka ty jesteś piękna wyszeptał.
Nie miał chyba wielkiego doświadczenia w miłości fizycznej, Róża za to miała ich
nadmiar. Ale nie było to ważne. Ich ciała odnalazły się błyskawicznie, reagując na każde
drgnienie, każdą czułość, każdy impuls. Kiedy wchodził w nią, kiedy wypełniał ją sobą,
poczuła szczęście nieporównywane z niczym. Było w tym spełnienie i zatracenie zarazem,
absolut i zachłanność, nade wszystko zdumienie, że można kochać aż tak, że nic innego się
nie liczy. Ani wojna. Ani nadchodząca ciemną falą śmierć. W tym momencie w całym
wszechświecie byli oni, tylko oni. No i ja, świadek tego wszystkiego, odczuwający
bezbrzeżne wzruszenie, a nawet trochę zazdrość, że takiego spełnienia nigdy nie doznałem i
nigdy chyba nie doznam. Naraz mężczyzna krzyknął coś spazmatycznie. Mogło to być
zarówno Kocham cię! , albo Trwaj chwilo, jesteś piękna! , albo O Boże! . Nie potrafię
powtórzyć, bo równocześnie z ust mojej matki wyrwały się też trzy słowa.
Maciek, Maciek, Maaaaciek...
Chwilę trwał stan uniesienia, upojenia, kiedy przeglądali się w swoich oczach, wisząc
wysoko ponad światem, w połowie drogi do nieba. A ja byłem razem z nimi. Bliżej niż
kiedykolwiek. Wtem stało się coś dziwnego. Wydało mi się jakby upadła bomba. Najpierw
przeniknął mnie ostry błysk, jakby gigantyczny flesz lub wybuch atomówki A potem ogarnęła
mnie ciemność. Równocześnie poczułem jak niewidzialna więz łącząca mnie z myślami
mojej matki bezpowrotnie pęka. Jak gwałtownie oddalamy się od siebie. Ja niczym
kosmiczna rakieta wzbijam się nad tamtym miastem, nad tamtymi czasami i lecę nie wiedzieć
gdzie. Nadal spałem, i miałem tego świadomość, ale otaczał mnie absolutny mrok.
Wielki Boże, tym razem naprawdę umarłem!!! Jakaś część mej jazni, mądrzejsza od
całej reszty, zaprzeczyła. Bynajmniej. Ty się właśnie począłeś .
Potem się obudziłem. Za oknem wstawał smutny, zimowy świt. Towarzyszyła mi dziwna,
absolutna pewność, że nie będzie już więcej snów, zwidów i kontaktów z przeszłością, że
komórka z pamięcią genetyczną mojej rodzicielki oddzieliła się definitywnie od jej ciała,
opuściła jak taśma magnetofon, zaczęła dzielić się, dając początek nowej tożsamości i nowej
pamięci. Już wiedziałem kim jestem, jak się naprawdę nazywam. Maciej Kamieniecki. Jak
mój ojciec.
14.
Szczęście w nieszczęściu, gwiazda zobaczona z dna studni? Powinienem tego dnia wstać
z łóżka w zdecydowanie lepszym humorze niż ten, który towarzyszył mi ostatnio. Problem,
który absorbował mnie od prawie pół roku, został rozwiązany. W dodatku informacja była
niezwykle krzepiąca. Nie byłem synem komunistycznego aparatczyka, nie spłodził mnie
Gomułka, Moczar, czy generał Sierow. Byłem dzieckiem poczętym z miłości, a mój ojciec...
W zródłach dotyczących Armii Krajowej, którymi dysponowałem, to nazwisko i imię
(dlaczego nie sprawdziłem wcześniej) pojawiało się kilkanaście razy. Po raz ostatni podczas
[ Pobierz całość w formacie PDF ]