[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nie pęknie i nie runie nigdy ta ściana, która wzniosła się pomiędzy tobą a tym dzieckiem, tą krwią krwi
twojej, tym powtórzonym obrazem twojej młodości, tą - powracającą falą wiary, nadziei,
czarodziejskich i bohaterskich snów o nowych jutrzenkach i ofiarnych stosach!"
Mówił, opowiadał, co stało się i działo potem, gdy wszystko wpadło w wodę. Dawne to dzieje. Zdaje mu
się, że nie dwa dziesiątki, ale dwie setki lat od tego czasu upłynęły, tak wszystko dokoła niego zmieniło
się i w nim samym. Zmienił się zaś on nie od razu, nie nagle, ale stopniowo, jak stopniowo rdza gasi
blask i wyszczerbia ostrze zakopanego w ziemi żelaza; jak stopniowo szczupleją, tracą siłę i znikają nie
używane do ruchu członki ciała; jak stopniowo zmierzch wieczoru pochłania światło dnia; jak stopniowo
ciemnieje w sobie, słabnie, gaśnie człowiek ciężko i nieustannie smutny...
Mógł był odejść w wesołe strony, nie uczynił tego. Mógł w lichych przysmakach życia szukać
przypadającej nań cząstki szczęścia, nie używał ich wcale. Z górnej, lotnej jego młodości pozostało mu
tyle, że podłości i zaprzaństwa nie popełnił, a w pracy, choć poziomej i ciasnej, pogrążył się z
surowością mnicha i zapalczywością taką, z jaką rozbitek chwyta i ściska jedyną deskę ze strzaskanego
statku pozostałą. Na tę pracę, acz poziomą i ciasną, padał przecież i z góry jakiś promień. Jak ktoś, kto
dziwi się i usprawiedliwia, Benedykt ręce rozkładał i zapytywał:
- Cóż było robić? co było robić? Mówiono, wołano, zaklinano: "Ziemia! ziemia!" Trzymałem ziemię...
Trzymał ją i dla siebie, bo w nią wrósł, i przez chmurną ambicję postawienia na swoim, i przez myśl o
synu.
Ale w jeden punkt zapatrzony, inne z oczu tracił; jak wół ze schyloną pod jarzmem głową jedną bruzdę
depcąc inne dostrzegać przestawał; w jednym namiętnym usiłowaniu skupił wszystkie siły i na nic
innego już mu ich nie stało. %7łelazo nie czuje osiadającej na nim rdzy, ale człowiek łzami zrazu oblewa
każdą na własnej duszy dostrzeżoną jej plamę. Gdy nie mógł żyć tak, jakby pragnął, gdy potem już i
pragnienie innego życia w nim gasło, gdy nad rozwartą książką oczy mu do snu kleić się zaczynały, gdy
spory i kłótnie różnić go z ludzmi poczęły, gdy zrazu ścigać wzrokiem, a potem i rozumieć przestawał
różne oddalone drogi i myśli świata - długo we środku mu coś płakało. Jak długo? nie pamięta, wie
jednak, że z czasem przywykł do wszystkiego, tylko ten płacz wewnętrzny, którego już w sobie nie
czuł, przemienił się w głuchy i gorzki war, co chwilę wybuchający zeń gniewem, rozjątrzeniem, niby
ciężką przeciw życiu i światu obrazą. Czasem jeszcze tylko daleka, nieosobista nadzieja błąkała się mu
po sercu.
- Może on? może dla niego... przez niego... z nim?... - o synie myślał.
Była to już jedyna jego nadzieja.
Dwa razy w cichym domu zegar ścienny ogłaszał popółnocne godziny, a Benedykt jeszcze rozmawiał z
synem, lecz już inaczej niż wprzódy. Jak niegdyś, przed wielu laty, Witold ramiona na szyję ojca
zarzucił i rozpalonymi usty scałował grube łzy, które po tej twarzy ściemniałej, spalonej, ze zmarszczki
na zmarszczkę ściekały. Myślał on, że bez zaprzeczenia samemu sobie wolno mu było z miłością
przycisnąć się do tej szerokiej piersi, która przyjęła w siebie wiele ostrych grotów i coś wyższego,
szerszego nad własny interes osłaniała albo osłaniać mniemała; że bez zaprzeczenia samemu sobie
wolno mu było ze czcią całować te ręce, których nie wybieliły próżniactwo i zbytki. Przypomniał sobie,
że to nawet, co w sobie nosił i nad własne życie cenił, jemu był winien.
- Ojcze mój! do grobu, do ostatniego tchnienia wdzięcznym ci będę, żeś mię nigdy od reszty ludzkości
nie oddzielał, piedestałów mi nie budował, na królewicza i samoluba mię nie chował. Gdyby nie ty, od
kolebki pewno owinięto by mię w watę zbytku i zamknięto w klatkę przesądu. Byłbym dziś może, jak
ten nieszczęsny Zygmuś, lalką z żurnalu mód wyciętą i niedoszłym jakim artystą, albo jak Różyc,
kartką welinu w roztworze morfiny umoczoną!
Benedykt ręką jeszcze oczy zasłaniając z poczynającym się na ustach uśmiechem pod wąsami mruczał:
- No, tak, tak, chłopcze! Nie zgłupiałem przecież do tego stopnia, aby myśleć, że syn mój z innej gliny
niż inni ludzie ulepiony, i nie spodlałem tak, aby poddać się woli bab, które by z mego dziecka zrobiły
ładnie ufarbowany gałganek!
Z wahającymi się jeszcze uśmiechami na siebie patrzali. Więcej niż kiedy czuli, jak niezmiernie kochali
się wzajem, zrozumieli też, jak bardzo byli do siebie podobni. Chwili jednej wielkiego uniesienia i
piorunującego wspomnienia trzeba było na to, aby z jednego z nich spłynęła ta rdza, która mu przez
długie lata osiadała duszę, i aby to podobieństwo wystąpiło jawnie i jasno. Nagłym ruchem głowę w tył
odrzucając i palcami ocierając wilgotne jeszcze oczy Benedykt zawołał:
- Jakby ciężar stupudowy spadł ze mnie, kiedy wszystko przed tobą wygadałem. Nie wiesz i bodajbyś
nie dowiedział się nigdy, co to jest długie lata cierpieć z zaciśniętymi zębami i nie mieć na świecie
jednej żywej duszy, przed którą człowiek mógłby śmiało, ufnie, wszystko, co ma w sobie, pokazać,
pociechy, rady, a czasem prawie i ratunku wezwać. Może i to przyczyniło się wiele do mego ściemnienia
i zdziczenia, żem takiej duszy przy sobie nie miał. Marzyłem nieraz, że ty mi tym wszystkim będziesz, a
kiedy tego lata zdawało mi się, że i te marzenia, jak wszystkie inne, diabli wezmą, nachodziła mię taka
rozpacz, żem nie tylko już Andrzejowi, ale wszystkim pomarłym grobów ich zazdrościł...
- Ale teraz wiesz już, ojcze, co nas dzieliło! - zawołał Witold. - I w przywiązanie moje dla ciebie wierzyć
musisz...
Zawahał się nagle, zmieszał się, posmutniał znowu.
- Jednak, mój ojcze - zaczął - jednak powiedz mi, co myślisz... zamierzasz... z tymi ludzmi...
Więcej niż cokolwiek innego zapytanie to przekonywać mogło, że istotnie w tym młodzieńcu pewne
uczucia i myśli jak krew krążyły, jak pulsa tętniały, część a może i samą podstawę życia jego
stanowiąc. W najuroczystszej nawet chwili, w najgłębszym dla innego przedmiotu z rozrzewnieniu ich
zapomnieć i pozbyć się nie mógł. Benedykt długo na niego popatrzył. Uśmiech zadowolenia pod długim
wąsem mu błądził.
- Uparty jesteś - zaczął - widzę dobrze, że śmiejąc się i płacząc, śpiąc i jedząc, zawsze o swoim myśleć
i przy swoim stać będziesz! Moja natura! I mnie to stanie przy swoim kością w gardle nieraz zasiadało,
a jednak i niebieskie rozkosze wzruszyć by mię zeń nie zdołały! Nasza, Korczyńskich natura!
Zamyślił się, w przeszłość patrzał.
- Niegdyś postanowiliśmy byli wszyscy karczmy nasze pozamykać, aby chłopów do pijaństwa nie kusić.
Wielu to uczyniło. Darzecki nie chciał. Andrzej różnił się z nim o to długo, ale potem przestał i
myśleliśmy, że za wygraną dał, zapomniał. Jednak raz po długim milczeniu znowu zawziętą sprzeczkę o
nie zamknięte karczmy i rozpijających się w nich chłopów ze szwagrem rozpoczął, i tu, ot, w tej samej
sali jadalnej, przy wieczerzy, w uniesieniu tej sprzeczki na Darzeckiego nożem cisnął... Szczęściem, nóż
[ Pobierz całość w formacie PDF ]