[ Pobierz całość w formacie PDF ]
drutach okrakiem, prawą nogą po jednej i lewą po drugiej stronie ogro
dzenia. - Tam. - Wskazał gdzieś niedaleko.
Jakieś sześć metrów od nich przysiadł w trawie duży, szary, kłapo-uchy królik.
- Nie mówiłem? - szepnął Doug. - Masz go jak na dłoni.
132
Pete przyłożył strzelbę do ramienia. Mierzył w ziemię, w punkt między królikiem a Dougiem.
- No już. Na co czekasz?
Roy został uznany za winnego morderstwa z premedytacją i skazany na dożywotnie więzienie. Mimo
to niewiele zabrakło, aby udało mu się dokonać zbrodni doskonałej. Gdyby nie zrządzenie losu, być
może uniknąłby kary...
Pete spojrzał na królika, potem na Douga. Nie strzelisz?
Hm, dobra, pomyślał Pete.
Uniósł broń i nacisnął spust.
Doug stracił dech, przyciskając rękami maleńką ranę na piersi.
- Jak... co... Nie!
Spadł tyłem z ogrodzenia i leżał zupełnie nieruchomo na zaschniętym błocie. Królik w kiłku susach
uciekł w trawę, przerażony hukiem wystrzału, i zniknął za gęstwiną krzaków. Pete zauważył, że to
jeżyny. Ma zasadziła ich mnóstwo w ogrodzie.
Samolot zszedł z wysokości przelotowej i powoli zbliżał się do lotniska.
Pete przyglądał się skłębionym chmurom i współpasażerom, czytał czasopismo linii lotniczych i
katalog "Sky Mail". Nudził się. Nie miał ze sobą książki. Zanim porozmawiał z policją stanową
Marylandu o śmierci Douga, wyrzucił "Trójkąt" do kosza na śmieci.
Jednym z powodów, dla których przysięgli uznali Roya za winnego, byl fakt, że w trakcie przeszukania
jego domu policja odnalazła kilka książek na temat pozbywania się dowodów przestępstwa. Roy nie
potrafił wyjaśnić, w jakim celuje trzymał...
Niewielki samolot zniżył się i miękko wylądował na lotnisku White Plains. Pete wyciągnął plecak spod
fotela przed nim i opuścił pokład. Zszedł po schodkach razem ze stewardesą, wysoką czarnoskórą
kobietą, rozmawiając z nią o locie.
Pete zobaczył Ma czekającą przy wyjściu. Wyglądała na przygaszoną. Miała ciemne okulary i Pete
przypuszczał, że płakała. Zciskała w palcach chusteczkę.
Zauważył, że jej paznokcie nie są już jasnoczerwone.
Ani brzoskwiniowe.
Miały zwykły kolor paznokci.
Stewardesa podeszła do Ma.
- Pani Jill Anderson?
Ma skinęła głową.
Kobieta podsunęła jej kartkę.
1 OO
- Bardzo proszę to podpisać.
Ma apatycznym ruchem wzięła od niej długopis i złożyła podpis.
Był to formularz, jaki musieli podpisywać dorośli, aby wyrazić zgodę na podróż samolotem dziecka
bez opieki. Jedno z rodziców, odbierając dziecko na lotnisku, musiało także podpisać dokument. Po
rozwodzie rodziców Pete tak często latał między Wisconsin, gdzie mieszkał ojciec, a White Plains,
gdzie mieszkał z matką, Ma, że doskonale znał lotnicze przepisy o samodzielnym podróżowaniu
dzieci.
- Muszę pani powiedzieć - zwróciła się do Ma stewardesa, uśmie
chając się do Pete'a - że to chyba najgrzeczniejszy młodzieniec, jakiego
kiedykolwiek miałam na pokładzie. Ile masz lat, Pete?
- Dziesięć - odparł. - Ale w przyszłym tygodniu skończę jedenaście.
Zcisnęła go za ramię. Potem spojrzała na Ma.
- Tak mi przykro z powodu tego, co się stało - rzekła cicho. - Policjant, który odprowadzał Pete'a do
samolotu, mówił, że pani narzeczony zginął w wypadku na polowaniu.
- Nie - zaprzeczyła Ma, z trudem wydobywając głos z gardła. - To nie był mój narzeczony.
Ale Pete pomyślał: Oczywiście, że był twoim narzeczonym. Nie chciałaś tylko, żeby sąd się o tym
dowiedział, bo tato przestałby ci płacić alimenty. Dlatego tak bardzo starali się z Dougiem przekonać
Pete'a, że Doug jest "tylko przyjacielem".
Nie mogę mieć przyjaciół? Nie wolno mi?
Nie, nie wolno, pomyślał Pete. Nigdy nie uda ci się zostawić syna, tak jak zostawiłaś tatę.
- Możemy już jechać do domu, Ma? - zapytał, starając się przybrać możliwie najsmutniejszą minę. -
Po tym wypadku dziwnie się czuję.
- Oczywiście, kochanie.
- Ma? - zdziwiła się stewardesa.
Ma, patrząc przez szybę, wyjaśniła:
- Mam na imię Jill. Kiedy Pete miał pięć lat, próbował napisać na kartce urodzinowej "mamusia".
Napisał tylko M-A i nie wiedział, jak dalej. Odtąd mam takie przezwisko.
- Urocza historia - powiedziała stewardesa, wyglądając, jak gdyby to ona miała się zaraz rozpłakać. -
Pete, mam nadzieję, że niedługo się spotkamy i znowu razem polecimy.
- Dobrze.
- Hej, co będziesz robić w swoje urodziny?
- Nie wiem - odrzekł i spojrzał na matkę. - Pomyślałem sobie, że może pojedziemy na wycieczkę do
Colorado. Tylko ty i ja.
-
Zwiat cafy jest sceną*
C
ztery godziny po czasie zapalania świec przez opustoszałą część południowego Londynu, która nie
cieszyła się najlepszą reputacją, wracało z teatru dwoje ludzi, podążając w kierunku przeprawy przez
Tamizę.
Charles i Margaret Cooperowie właściwie powinni już być w domu, ze swymi małymi dziećmi i matką
Margaret, która, owdowiawszy podczas szalejącej w mieście zarazy, zamieszkała wraz z nimi w
Charing Cross. Zwlekali jednak z powrotem z "Globe", pragnąc zobaczyć się z Willem Shakespeare'em,
którego Charles Cooper miał zaszczyt zaliczać do grona przyjaciół. Przed laty rodziny Shakespeare'a i
Charlesa posiadały sąsiadujące ze sobą grunta nad Avonem, a ich ojcowie nieraz wspólnie wyruszali
na łowy z sokołami i siadywali przy kufelku w jednej z oberż w Stratfordzie. O tej porze roku
dramaturg był niezwykle zajęty - w przeciwieństwie do wielu londyńskich teatrów, które zamykano,
gdy dwór królewski latem opuszczał stolicę, "Globe" dawał przedstawienia przez cały rok - udało mu
się jednakże znalezć czas, aby przy kieliszku sherry i bordeaux porozmawiać z Cooperami o ostatnich
sztukach.
Mąż i żona szybkim krokiem przemierzali ciemne ulice - niewielu mieszkańców przedmieść na
południowym brzegu rzeki pamiętało o wywieszaniu latarń - z uwagą patrząc, gdzie stawiają stopy.
Lato było chłodne i Margaret miała na sobie grubą suknię z dopasowanym stanem i szeroką spódnicą.
Jako kobieta zamężna nosiła stroje sięgające wysoko pod szyję, nigdy nie obnażając piersi, lecz wbrew
zwyczajowi mężatek, unikała czepców i kapeluszy, zdobiąc włosy jedynie jedwabnymi wstążkami i
kilkoma szklanymi paciorkami. Charles miał na sobie proste bryczesy, bluzę i skórzaną kamizelę.
* Cytat z komedii Szekspira "Jak wam się podoba" (akt II, scena VII) w przekładzie Macieja
Słomczyńskiego (przyp. tłum.).
-RC
- To był cudowny wieczór - powiedziała Margaret, chwytając go mocniej
pod ramię, gdy pokonywali zakręt wąskiej uliczki. - Dziękuję, mój mężu.
Oboje nadzwyczaj lubili teatr, lecz nie mogli wydawać na rozrywki zbyt dużo, ponieważ należące do
Charlesa przedsiębiorstwo, sprowadzające wina z zagranicy, dopiero od niedawna przynosiło zyski.
Właściwie do tego roku stać ich było tylko na parterowe miejsca stojące za jednego pensa. Ostatnio
jednak Charles zaczął zbierać owoce swego trudu i dziś sprawił żonie niespodziankę, zapraszając ją na
galerię, na którą wstęp kosztował trzy pensy, gdzie usiedli na miękkich krzesłach i mogli skosztować
orzechów i wczesnych gruszek.
Nagle zaskoczył ich jakiś okrzyk dobiegający z tyłu. Charles odwrócił się i w odległości piętnastu
jardów ujrzał człowieka w czarnym aksamitnym kapeluszu i obszernym, podartym dublecie, który
[ Pobierz całość w formacie PDF ]