[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wyłączyła radio i wcisnęła gaz.
- Do pani Weaver. - Ostro wzięła zakręt.
- Niech no zgadnę. Nagły przypadek? - domyślił się.
Prawo Murphy'ego. Godzina siódma wieczorem po strasznie długim dniu.
Oczywiście, że to nagły wypadek.
Nie odpowiedziała mu. Jej twarz była napięta i zaciskała ręce na
kierownicy.
- Sorenson? Co się stało?
- Betty. To stara przyjaciółka babci. - Poruszyła się niespokojnie. Silnik
zawył, ale chyba nawet nie zauważyła. - Jej stary terier ma cukrzycę.
- Aha. - Nie wiedział, że psy chorują na cukrzycę, ale jej mina nie
zachęcała do zadawania głupich pytań.
- Myślałam, że wszystko jest pod kontrolą. Ale... Wjechali w dziurę na
drodze. Daniel uderzył głową w dach.
- Ale? - Skrzywił się.
- Ma atak - odparła, biorąc kolejny zakręt.
- 105 -
S
R
Po kilku minutach zatrzymała się w miasteczku przed białym domem z
obłażącą farbą. W mgnieniu oka wysiadła z ciężarówki, łapiąc po drodze jakieś
buteleczki z torby i pobiegła do frontowych drzwi. Nawet nie zapukała.
- Gdzie on jest? - zapytała zdyszana.
- W kuchni. - Głos staruszki drżał. Poszła za Jesika, załamując ręce. - Nie
mogłam go podnieść. Próbowałam, ale...
- MacCormick, przytrzymaj nogę.
Padł na kolana obok tłustego teriera rzucającego się w drgawkach i złapał
sztywną przednią łapę. Jesika znalazła kciukiem żyłę i wbiła igłę. Pies
gwałtownie szarpnął głową.
- Nie - jęknęła Jessie, wciskając dok strzykawki. Ale oczy psa były
szeroko otwarte, a ciało nieruchome. - No chodz. Chodz. - Upuściła strzykawkę,
wsunęła rękę pod łapę psa i zaczęła uciskać gorączkowo.
Pies nie ruszał się. Jessie zerwała się na nogi, pobiegła do ciężarówki i za
moment wróciła. Znowu uklękła obok psa i wbijała igłę prosto w jego
nieruchomą pierś.
- Złotko! - zawołała, ponawiając masaż, po czym przyłożyła stetoskop i
słuchała.
Po chwili zsunęła stetoskop na szyję. Jej twarz była nieruchoma. Wstała
powoli i zwróciła się do właścicielki psa.
- Przykro mi - powiedziała spokojnym głosem. - Myślałam, że udało się
to opanować. Czy chciałabyś, żebyśmy... - Wzięła głęboki oddech. - Mogę się
zająć ciałem, jeśli chcesz.
- Nie. - Staruszka załkała, ale opanowała się i wyprostowała.
- Chciałabym z nim pobyć... jeszcze przez chwilę.
Jessie odwróciła się i wyszła z domu. %7łwir chrzęścił pod kołami
furgonetki, kiedy wyjeżdżali na drogę. Cisza wręcz dzwoniła w uszach. Daniel
skrzywił się.
- Posłuchaj, Sorenson. Wszystkich nie zdołasz ocalić.
- 106 -
S
R
- Nie. - Jej głos był głuchy, nie odrywała wzroku od szosy.
- Na pewno zrobiłaś wszystko, co mogłaś.
- Zrobiłam. - Znowu cisza. - Był za gruby - rzuciła krótko.
- Mówiłam Betty, że jest za gruby. Te stare psy... Trzeba z nimi uważać.
Nie wolno... - Skrzywiła się, ściągając brwi. - Powiedziałam jej dokładnie, ile
mu dawać insuliny. Powiedziałam... - Zacisnęła zęby, po czym uderzyła dłonią
w kierownicę, a półciężarówka wykonała parę zygzaków.
- Za ciężko pracujesz, Sorenson.
- Nie pracuję za ciężko! - wrzasnęła, patrząc na niego ze złością. - Wcale
nie... - Z piersi wyrwał jej się szloch, a ramiona zadrżały.
- Zatrzymaj się - polecił.
Zjechała na pobocze i padła na kierownicę. Nie zdołała zdusić szlochu.
Daniel patrzył na nią niepewnie. Jesika Sorenson... płacze? Odchrząknął.
- Ile on miał lat?
- Trzynaście. - Pociągnęła nosem.
- Jak długo zazwyczaj żyją?
- Może ze dwanaście. - Znowu pociągnęła nosem.
- Sorenson, ten pies był Matuzalemem. Nie możesz się spodziewać
cudów.
- Co ja powiem babci?
Wspomniała, że babcia była przyjaciółką właścicielki Złotka, ale to chyba
nie miało większego znaczenia. Ważne było, żeby przestała płakać. %7łeby się
uśmiechnęła.
- Zrozumie.
- Betty była... druhną na jej ślubie. Pięćdziesiąt siedem lat temu. Babcia
była... - Załkała. - Taka dumna, kiedy jej powiedziała, że zostałam
weterynarzem, a teraz tak ją zawiodłam. I nie stać mnie na to, by zapłacić
Komarowi tyle, żeby mógł iść na studia, i Złotko umarł, i... co ja powiem babci?
- Jessie... - Daniel dotknął jej ramienia. - Za dużo od siebie wymagasz.
- 107 -
S
R
Pokręciła głową. Na moment dostrzegł jej twarz. Była mokra i okropnie
smutna. Serce mu pękało.
- Babcia jest z ciebie dumna, Sorenson. Wszyscy są.
- Nawet mnie nie stać na własny d-d-dom dla nas i....
Wziął ją w objęcia, a ona położyła głowę na jego ramieniu i chwyciła go
za koszulę, jak małe dziecko. Nie odzywali się. Gładził ją po włosach i po
plecach. Po chwili odetchnęła głęboko i wyprostowała się.
- Przepraszam. - Starała się nie patrzeć na niego.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]