[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wysiadaj. Dalej, wysiadaj z tej gabloty! To był Gi Gi. Mówił nie swoim
głosem i wyglądał na mocno wystraszonego.
Co jest grane? Czego chcesz?
Po prostu wysiadaj i chodzmy.
Cześć, Gi Gi! zawołała z tylnego siedzenia Antonya.
Wciąż zdezorientowany rzuciłem na nią okiem.
Wysiadaj, kurwa! Chodzmy.
Ruszając się z miejsca, po raz ostatni spojrzałem we wsteczne lusterko. An-
tonya nadal się uśmiechała. Dziwnie trochę, gdyż wyraz jej twarzy nie zmienił
się od chwili, gdy śmiała się do mnie. Zupełnie, jakby taka właśnie, rozradowana,
miała zostać już na zawsze.
Cześć, Frannie!
Biegnij, dupku! Zasuwaj, kurwa!
Gi Gi wystartował niczym gepard. Z moimi podstarzałymi nogami i przepalo-
nymi marlboro płucami nie miałem szansy dotrzymać mu kroku. Przebiegł pół
drogi do kolejnej przecznicy i zatrzymał się, żeby sprawdzić, czy za nim po-
dążam. Popędził mnie zamaszystym gestem: Dalej, szybciej! Spróbowałem, ale
gdzie tam. Starając się doń dołączyć, pomyślałem, że sprint to już naprawdę nie
dla mnie. Poza tym czemu, u diabła, tak biegniemy? Dlaczego gnam za nim, pod-
czas gdy mógłbym dowiedzieć się niejednego od Antonyi? Gdybym z nią został,
usłyszałbym może prawdę o śmierci lub Bóg wie czym jeszcze. Ale nie, zaraz
wyskoczyłem i pobiegłem na ślepo za sobą samym. Ejże, zaczekaj na mnie!
Gdy po raz trzeci o mało się nie przewróciłem, zebrałem w końcu siły, by
krzyknąć na juniora.
Dokąd biegniemy?
Do domu! Musimy dostać się tam przed nimi.
Jakimi n i m i?
Po prostu biegnij. Biegnij i tyle.
121
Po drodze minęliśmy knajpkę Scrappy ego, liceum, kilka domów starych
przyjaciół i wrogów. Jeszcze jeden znany mi pies obwąchiwał ziemię w czyimś
ogrodzie. Przystając dla złapania oddechu, odniosłem wrażenie, że oglądam od
tyłu swoje życie. Chociaż osobliwe, to jednak wspomnienia wciąż przemykały mi
przez głowę i nie chciały się zatrzymać, jakby porwane tornadem.
Gi Gi jednak coś powstrzymało. Był akurat dwadzieścia stóp przede mną, gdy
nagle wzleciał w powietrze i upadł na bok. Wylądował z takim hukiem, że prawie
słyszałem grzechot jego kości na płytach chodnika. Podbiegłem niespokojny. Nie
potłukł się? Nic mu nie jest?
Nie przejmuj się mną, tylko wracaj do domu! Złapał się za biodro, spoj-
rzał ze strachem za mnie, potem wokoło. Naprawdę był przerażony.
Co jest, Gi Gi? Co się dzieje?
Astopel wszystko spieprzył. Wtrącił się w twoje życie, chociaż nie powi-
nien. Dopiero co się zorientowałem. Wcześniej myślałem, że jego obecność jest
na temat. %7łe wiedział, co robi, gdy przysyłał mnie do ciebie, gdy pchał nas w przy-
szłość. Ale nie. Nie powinien był robić żadnej z tych rzeczy. Nie powinien zabijać
Antonyi. W ogóle nie powinien się pojawiać i gadać z tobą. Ale zrobił to wszyst-
ko i teraz musisz radzić sobie z konsekwencjami jego błędów. Jak coś pójdzie nie
tak, to wszystko i tak spadnie na twoją głowę. Ale tak już jest. Zatem proszę, wra-
caj do domu. Tam będziesz chyba bezpieczny. W każdym razie wszędzie indziej
dostaniesz w dupę, to pewne.
A co z Astopelem?
Już po nim. Dopadli go. Więcej palanta nie zobaczysz.
Kto go dopadł?
Spróbował wstać, ale nie mógł. Upadł i zaczął głośno przeklinać. Chciałem
mu pomóc, ale odepchnął moją rękę.
Spadaj! Wynoś się, słyszysz? I nagle się rozpłakał.
Wiedziałem, skąd te łzy. Wiedziałem, gdzie szukać ich przyczyny, chociaż
kryła się pod adresem utajnionym tak bardzo, że prawie niedostępnym: ulica
McCabe a, numer siedemnasty. Nikt nie wiedział nawet o istnieniu tej enklawy
obudowanej murami okrucieństwa i resentymentów. Tam przemieszkiwała kru-
cha i okulała miłość, jak i dojmujący strach przed nieziszczalnością lub śmiercią
marzeń.
Wahałem się tylko chwilę. Potem narzuciłem go sobie na barki, jak strażak
wynoszący ofiarę wypadku. Był bardzo lekki. Prawie się roześmiałem z jego lek-
kości. Krzyknął na mnie, bym go postawił, ale wiedziałem, że naprawdę wcale
tego nie chce. Poza tym i tak szedłem już w kierunku domu, a on był całkiem
bezradny.
Teraz nie było już mowy o biegu, mogłem tylko maszerować. Gdy potem
o tym myślałem, chichot mnie ogarniał przez symbolizm tej sceny: brzemię wła-
snej młodości. . .
122
Postaw mnie!
Zamknij się i wiosłuj.
Co?
Jak można wiosłować na drewnianym morzu?
Zwariowałeś?
Nie. O to właśnie spytała mnie Antonya. Tam, w samochodzie.
Naprawdę? Tak powiedziała?
Zasapałem się nieco i trwało chwilę, nim odpowiedziałem.
Tak, tuż zanim przyszedłeś. To naprawdę była ona?
Nie wiem, ale chyba tak. Albo ktoś z nich. Nie jestem pewien.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]