[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ana.
- Dokąd teraz?
Sharon Carter wyglądała na mocno zamroczoną. Ale gdy było trzeba, reagowała
stosunkowo szybko.
- Co? Aha. Zjedz do Metropolu.
- Gdzie? - Jupiter nie znał tej nazwy.
- Nigdy nie byłeś w Oazie? - Sharon otworzyła puderniczkę. W lusterku
dostrzegła bruzdy wzdłuż nosa. Nie poprawiło to jej humoru.
Jupiter Jones zaczynał się denerwować. Pijana dziennikarka nie stanowiła
najlepszego zródła informacji, które było mu potrzebne jak elektryczność
gubernatorowi Kalifornii.
- Albo pani powie, o co chodzi, albo zawracam!
Sharon pociągnęła puszkiem po nosie. Puder pozostawił smugę o dobrych parę
tonów ciemniejszą od karnacji.
- To magiczne miejsce. Niegdyś, ze dwadzieścia lat temu, była tu ujeżdżalnia
koni. Potem, na jakiś czas, wynajęli ją cyrkowcy z chińskiej trupy. Od kilku lat zajmuje
ją wielebny Barry Dickins. Nazwał to miejsce Oazą Zwiatła. Lub Oazą Metropol.
- Jeszcze jedna oaza! - zamruczał Jupiter, skręcając w wąską drogę prowadzącą
ku bramie z drewnianych bali z napisem: Witajcie w Oazie Zwiatła . Rozciągała się za
nią łąka, a dalej widać było szereg niskich pawilonów. W głębi jaśniały białe ściany
piętrowej rezydencji. - Czego się pani chce dowiedzieć od wielebnego?
- Ja? - roześmiała się sztucznie. - To on się czegoś dowie ode mnie! Nie pozwolę
się więcej robić w konia! Stary oszust!
Jupiter zaparkował samochód tak sprytnie, by móc w każdej chwili stąd zwiać.
Nigdy nic nie wiadomo - pomyślał, chowając kluczyki. Stare dobre porzekadło
Philipa Marlowe a brzmiało: Bądz czujny i nie myśl, że ci się uda. Bo może być
odwrotnie!
Sharon szukała czegoś w dużej torbie. Nie mogąc znalezć, wywaliła całą jej
zawartość na siedzenie.
- Gdzie ten cholerny sprzęt?
- Tego pani szuka? - Jupiter podał mały magnetofon. - Niezła elektronika.
James Bond używał podobnego. Zamontowanego w zegarku.
Sharon zacisnęła usta.
- A teraz idziemy do wielebnego! Nie chciałabym być dziś w jego skórze!
Gdy dochodzili do pierwszego z zabudowań, drogę zastąpił im buldogowaty
ochroniarz z włosami związanymi w kitkę. Otworzył usta, ale zaraz je zamknął,
przyjrzawszy się Sharon.
- Wielebny ma sjestę - zaczął, zaciskając pięści. - Powiem...
- Nic nie powiesz! - warknęła. - Jak trzeba będzie, to obudzę całą tę cholerną
oazę. Jasne?
Kitka zakołysała się w prawo i w lewo. Ale góra mięśni ani drgnęła. Facet
wyraznie unikał starcia z dziennikarką.
- Pani wejdzie. Ale ten... - paluch niczym dębowa gałąz bódł brzuch Jupitera. -
Ten nie wejdzie!
- Jest ze mną! - odburknęła, chwytając detektywa za ramię. - To moje
ubezpieczenie na życie!
Osiłek został w tyle. Podniósł do ucha telefon komórkowy. Coś cicho zagadał.
- On się pani boi - stwierdził Jupiter. - Dlaczego?
- On wie dlaczego! Stary mnie wrobił! A miało być tak pięknie i bogato!
- W co panią wrobił? - Jupiter ledwie nadążał za Sharon; parła do przodu
niczym walec drogowy.
Minęli puste, ciemne pomieszczenia. W powietrzu jeszcze wisiał zapach
końskiego potu i skórzanych siodeł. Dziennikarka pchnęła dębowe wahadłowe drzwi,
zupełnie jak w saloonie na Dzikim Zachodzie. Powracając do poprzedniego położenia,
wahnęły zaskoczonego Jupitera tak silnie, że zachwiał się i cofnął. Zanim się pozbierał,
klnąc na cały świat, jakaś wilgotna szmata znienacka spadła mu na głowę.
- Co to? Kto to? - szepnął, czując utratę tchu. l świadomości.
Obudził się w całkowitych ciemnościach. Naprzód obmacał głowę, potem nogi.
Bolało go tylko kolano. W ustach czuł suchość i dziwny smak. Chwilę trwało, zanim
przybliżył do oczu świecącą tarczę zegarka. Dziewiąta wieczór? - zdziwił się.
-Przyjechaliśmy do wielebnego o siódmej. Tyle czasu byłem nieprzytomny?
Ostrożnie podniósł się z worka, na którym leżał. Tkanina pachniała obrokiem.
Latarkę, małą bo małą, zawsze przezornie nosił w kieszeni. Cud, że właśnie wczoraj
zmienił baterie. Snop światła wydobył z mroku wysoki sufit, ściany pomalowane na
kolor ochry i drzwi uchylone do środka.
- Idziemy! - powiedział do siebie. Po cichutku, jak każe obyczaj skautów.
Wyjście prowadziło korytarzem do ogromnej, jasnej sali. Jej sufit tworzyła
szklana kopuła. Krzesła stały w półkolistych rzędach, a przy podwyższeniu znajdowało
się kilka ekranów.
- A to co? - wyjąkał. - Kościół? Zwiątynia? Może to jest właśnie Zwiątynia
Zwiatła?
Nagle sufit zamigotał. Rozległ się szelest milionów skrzydeł, jakby spod kopuły
spłynęły tysiące gołębi. Chwilę pózniej pojawił się obraz. Wielka twarz brodatego
anioła z ogromnymi skrzydłami płynęła wprost ku przerażonemu chłopcu. Groza
wstrząsnęła nim, gdyż twarz nie miała ani oczu, ani ust. Straszna gęba bez reszty ciała.
Pomału anioł zmieniał się w szatana. I był coraz bliżej.
- Nie! - wrzasnął Jupiter. - Nie dam się zastraszyć! - Lecz na wszelki wypadek,
zacisnął szczelnie powieki. Nic się nie stało, tylko lekki ruch powietrza spowodował, że
Jupe cały się skulił.
- Otwórzcie oczy! - rozległ się władczy głos.
Jupiter przecząco pokręcił głową. Słyszał szuranie wielu stóp i cichy szelest
tkanin.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]