[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dnia, ale ani o minutę wcześniej. Choćbyś nawet żył z jaką przez
dziesięć lat czy więcej, to i tak nic z tego; one zawsze mają w
kieszeni taki drobiazg, który ci wszystko zniszczy w tej właśnie
chwili; tak że zostaniesz nagi i pusty i będziesz musiał wszystkiego
się uczyć od początku, zupełnie od początku. Już one ci potrafią
wyrwać ostatnie kolorowe pióro z tyłka. Ale nie miałem czasu o tym
myśleć; Ewa stała przed lustrem i zapinała sukienkę.
- Dlaczego mi o tym mówisz? - powiedziałem. - Po co? - Znów zabrakło
mi słów; w dodatku ten za ścianą mówił coraz głośniej. - A przecież
było nam tak dobrze - powiedziałem z goryczą zerkając przy tym na
zegarek. - Powiedz, że kłamałaś - krzyknąłem prawie, patrząc, że
sięga pod łóżko po swoje pantofle. Była za piętnaście druga.
- Dlaczego? - powiedziała. - Bo chcę ci dać te trzysta funtów, żebyś
zaczął pracować. Ale nie chcę cię więcej widzieć. Pomyślałam sobie,
że tak będzie lepiej. No więc. Dam ci pieniądze, ale należy mi się
przynajmniej, żebyś wiedział, skąd je mam, nie?
Milczałem.
- I potem idz sobie do diabła razem z twoim Griszą - powiedziała. -
Usiadła koło mnie. - Ja nie chcę żadnych pięknych wspomnień -
powiedziała. - I nigdy ich nie chciałam. Ty pewnie myślisz, że ja
jestem nieszczęśliwa albo że ja cierpię, ale to nieprawda. Nie.
Urwała nagle; bałem się, że może pójdzie i nie dokończy.
Przypomniałem sobie nagle jakiś film z Charles Boyerem; ten facet
miał doprowadzone do perfekcji drżenie warg. Spróbowałem tak samo.
- Wiesz - powiedziała Ewa - miałam kiedyś narzeczonego, ale nie
chciałam go. Puściłam się pierwszy raz z moim nauczycielem, takim
starym parszywcem, który zawsze nosił watę w uszach - zimą i latem.
A potem patrzyłam, jak stoi przed lustrem i chusteczką do nosa
wyciera sobie szminkę, tak żeby żona nie poznała. Więc nie mów mi
już niczego więcej. Przyjdz o szóstej, dam ci pieniądze. Albo lepiej
poczekaj tutaj.
Pomyślałem sobie, że może rzeczywiście poczekać tutaj; gdzie się
miałem włóczyć do szóstej. Nic mi nie przychodziło do głowy i z
trudem uświadamiałem sobie dlaczego: bo był to trzeci dzień chamsinu
i trzeciego dnia jest najgorzej; ale to już było wszystko, co
wiedziałem - nie mogłem złapać tchu, nie czułem własnego serca. Coś
mi się błąkało po głowie, że ktoś umierał właśnie w taki dzień; w
trzeci dzień chamsinu bez powietrza i wiatru, ale kto to był? Nie
znałem go, nie widziałem. Zdawało mi się, że wystarczy tylko trochę
pomyśleć i będę wiedział, kim on był; na pewno; ale wysiłek
przerażał mnie. Tak czy inaczej ten ktoś już umarł i nikt mu nic nie
mógł pomóc; któż mógłby czymkolwiek pomóc w taki dzień? Myślałem
133
tylko, że o szóstej przyjdzie Ewa i coś mi przyniesie. Może ona
wtedy powie mi, kim on był i dlaczego umarł. I może wtedy będzie już
trochę wiatru i chłodu; i może będę potrafił znowu myśleć i
wiedzieć, po co tu przyszedłem i jak się nazywam; a może nawet
będzie mi się chciało jeść - pójdę wtedy na róg, do arabskiej
restauracji, zamówię sobie coś, co przywróci mi siły i młodość; i
wtedy właśnie oni zapukali do drzwi.
Wracałem do domu przez zachodnią dzielnicę miasta. Autobus był
prawie pusty; ja tylko i paru żołnierzy, opalonych i pięknych,
którzy spali zmęczeni powiedziawszy uprzednio kierowcy, aby ich
zbudził, kiedy będzie trzeba; głowy ich podskakiwały, kiedy autobus
szarpał gwałtownie - ci kierowcy mieli temperament, jakby płacono im
tylko za szybkość; zęby cierpły, kiedy człowiek patrzył, co oni
wyprawiali z tymi starymi pudłami - w tej dzielnicy tylko takie
kursowały. Ja tę dzielnicę lubiłem najbardziej ze wszystkich
dzielnic Tel- -Avivu; pracowałem tu kiedyś, dopóki kamień
szlifierski nie rozharatał mi palców prawej ręki. Znałem każdą
ulicę; wszystkie warsztaty wyrabiające najdziwniejsze przedmioty z
miedzi i brązu; ciemne sklepy, w których można było kupić mundury
armii amerykańskiej, małe knajpy, w których siedzieli pobożni wraz z
niepobożnymi jedząc w milczeniu i szybko, gdyż tutaj pracowali
wszyscy, spieszyło się każdemu; wszyscy byli rzeczowi i pracowici:
ci rzemieślnicy, szewcy, sprzedawcy pasów wojskowych z czasów
pierwszej wojny światowej - znałem ich, znałem ich dobrze,
niektórych nawet po imionach: Syn Niedzwiedzia, Syn Narodu, Wilk syn
Wilka, Lew syn Lwa; lub kobiety - Wiośniana, Mała Kropelka Rosy; w
żadnej innej stronie świata nie było tyle poezji. Więc pomyślałem
sobie jadąc tym autobusem, że nie można zniszczyć narodu i języka;
nikt tego nie potrafi. Nikt nie wie, jak zniszczyć nieśmiertelność
jakiejś sprawy, bo czasem mieści się ona w czymś, na co nie sposób
zwrócić uwagi; w czymś, koło czego przechodzi się obojętnie lub z
pogardą, a co pozostaje nie dotknięte i niepokonane; i w czym mieści
się cała różnica pomiędzy zabiciem a pokonaniem. Ale dla nas samych
jest to tajemnicą. Zwiat pełen jest śmieci, w których jedni ludzie
drugim usiłują wyjaśnić coś, czego zrozumienie wymaga jednej tylko
chwili. Wierzę, że każdemu dana jest taka chwila; i wierzę, że każdy
ją zmarnował.
Czułem się już trochę lepiej; czułem, że to już ostatnie godziny
chamsinu - potem, kiedy szedłem do naszego baraku poprzez pole
porośnięte ostrymi chwastami, a psy jak zwykle czaiły się gdzieś w
ciemności. Gdzieś, nad morzem niebo stawało się już czystsze i
jaśniejsze; wiatr mógł każdej minuty zerwać się nad ziemią i powiać
od Galilei aż do pustyni, a wtedy wszyscy ludzie leżący w ciemności
zapaliliby światła i poszli kąpać się do morza: znów żywego, pełnego
chłodu i pachnącego ostro; i pewnie wtedy rybackie statki poczęłyby
znów nawoływać się światłami - tak jak pierwszego dnia, kiedy
przyjechałem tutaj. Ale teraz jeszcze było ciężko; trwała jeszcze
susza; ziemia nie daje się oszukać - szedłem więc niosąc w sobie
tylko przeczucie, nic poza przeczuciem, a te psy cicho biegły za mną
w ciemności.
Grisza siedział przed barakiem. On jeden nie skarżył się na chamsin;
on wszystko potrafił wytrzymać. Przysiadłem ciężko obok niego,
nagrzany piasek sparzył mnie nagle w tyłek; Grisza podał mi
134
papierosa i zapaliłem.
- Zrobiła Lena coś na kolację? - zapytałem.
- Nie - powiedział.
- Nie szkodzi - rzekłem szybko. - Kupimy coś, a ona już pomyśli, co
z tego zrobić. Może ze dwie puszki mięsa?
- Nie - powiedział.
- Dlaczego, Grisza?
- Bo nie ma Leny - powiedział. - Zabrała małą i uciekła z tym
facetem. Sami sobie musimy coś zrobić. Ale poczekajmy jeszcze;
jeszcze jest za gorąco.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]