[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Pamiętam!
Powodzenia!
Off wzniósł dłoń w geście pożegnania. Stał chwilę, po czym namierzył kierunek i ruszył przez zarośla.
Były lepkie i szorstkie. Zbliżał się zmierzch. W szarości zmroku otoczenie zdawało się być bardziej
przyjazne, nie raziło tak swymi niecodziennymi kształtami i barwami. Tylko ta lepkość pozostawała nadal
obca i przypominała, że nie jest się u siebie...
Wkrótce Off przekonał się, że wysadzono go niemal na wprost umówionego miejsca. Na szosie stał z
wygaszonymi światłami Verayher. Ins odczekał kilka minut. Nie zauważył niczego podejrzanego.
Postanowił jednak na wszelki wypadek jeszcze poczekać. W stradzie nie spostrzegł nikogo. Na szosie
nadal spokój.
Zdecydował się. Ruszył przez płaską, porośniętą czymś gąbczastym łąkę w kierunku pojazdu. Na
niebie zawisły ciężkie chmury i spadły pierwsze grube krople deszczu. Padało ich z każdą sekundą
coraz więcej. Z cichym początkowo, potem coraz intensywniejszym plaskaniem, przechodzącym w
dziwaczny, rytmiczny szum, rozbijały się o gąbczaste podłoże.
Noc pochłaniała szczegóły krajobrazu i sta
piała rzeczy w jedną wielką, czarną masę. Zlepiała liście, trawy i pnie w jednolitą ciemną plamę lasu,
zagarniała ją, łącząc z łąką, czarną w tym momencie jak smoła, obejmowała wszechogarniającym
obszarem królującej ciemności wstęgę szosy i majaczący cień Verayhera, anektowała wszystko, aż po
najdalej widzialny horyzont, gdzie błąkała się jeszcze jasna szrama pobitego przez noc dnia. Szparka,
przez którą słońce usiłowało wetknąć swe oko, zmniejszała się ciągle, bardzo szybko, aż wreszcie
zniknęła zupełnie i w okolicy zapanowała pusta ciemność, wypełniana jedynie dudnieniem i mlaskaniem
kropli ciepłego deszczu.
Wszystko to stało się tak nagle, że Off przystanął zaskoczony, zapominając na moment, gdzie jest i
jakie grożą mu niebezpieczeństwa. Było coś zachwycającego w tej groznej, pustej, salvirańskiej nocy.
Takiej nocy, takiego intensywnego, krótkiego zachodu Ins nie widział nigdy i nigdzie, i pewnie już nie
zobaczy.
Absolutną, lepką ciemność rozświetlił nagle biały ognik. To kierowca Verayhera podpalał widocznie
kolejną fajkę, zniecierpliwiony przedłużającym się oczekiwaniem. Off dobrnął wreszcie do pojazdu,
przechylonego na prawe koła, którymi wrył się w miękkie pobocze. Kierowca go zauważył, drzwi uchyliły
się lekko. Z wnętrza buchnął ciepły strumień skondensowanego zapachu mafafy i rozgrzanych kabli. Na
drzwiczkach zamajaczył dużymi, pochyłymi literami wyciśnięty napis Tranton, Skład i Wyprzedaż".
Ins wtłoczył się do środka i zapadł w miękkie fotele. Spojrzał na następnego przewodnika w
swej niecodziennej podróży. Praca, którą wykonywał od lat, przyzwyczaiła go do niejednego. Wiele
zaskakujących przeżyć miał za sobą, jednak nawet niezwykłość posiada swoje skale i odcienie. Ta
podróż była najniezwyklejszą z niezwykłych. Człowiek przy kierownicy bacznie mu się przypatrywał.
Odnosiło się wrażenie, że patrzył wzrokiem zimnym i obojętnym. A może nie. Może wydawał się taki
przez oświetlenie zielonkawym blaskiem szybkościomierza. Rysy dosyć delikatne. Dłonie o smukłych,
wiotkich palcach spoczywały na sterze. W zębach trzymał fajkę, którą ssał rytmicznie, wypuszczając
kłęby dymu.
Co za dziwne spotkanie powiedział.
W istocie miałem szczęście. Właśnie zapada zmrok.
Niech się pan nie martwi przewodnik mówił miłym, melodyjnym głosem. Ten strad nie jest taki
stary, na jaka wygląda.
Ale czy będziesz w mieście przed świtem?
Pan pierwszy raz w tych stronach?
Zupełnie możliwe.
Widać. Do miasta nie więcej niż godzina jazdy, a wliczając straże najwyżej pięć.
Czy wyglądam na kogoś, kto mógłby się tu znajdować nielegalnie?
W porządku przewodnik skinął głową. Hasło bez zarzutu. Ins Off. Prawda?
Zgadza się.
Człowiek z brzękiem zamocowanych na przegubie bransolet włączył starter. Warknął silnik.
Przewodnik mocniej nasunął na czoło kapelusz z szerokim, sombrerowym rondem i zwolnił złą-czniki.
Strad runął w czarną przestrzeń z hu
kiem i jazgotem. Szybkościomierz z miejsca zanotował 20 y, a po sekundzie już 22 y. Kierowca musiał
być raeczywiście niezłym fachowcem. To stwierdzenie podtrzymywało trochę Offa na duchu.
Jestem Ordez przedstawił się, nie wypuszczając cybucha z zębów.
Widzę, że dawno przewodzisz?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]