[ Pobierz całość w formacie PDF ]

śmietniskiem grobowym. W prawo i lewo wśród lasów słychać było wycie i jęki. Uciekali jedni,
gonili drudzy na wszystkie strony.
Jeden oddział z Sydbórem puścił się ścigać Wigmana, o którym wiedziano, że prowadził Wolińców.
Mieszko nie chciał mu dać ujść i byłby go sam pędził, gdyby mu fałszywie innej kupki nie wskazano,
w której miał się comes znajdować. Pogoń ta, rozpoczęta około południa, przeciągała się do
wieczora. Następowali Polanie na Wigmana i tych, co przy nim byli, ale go ująć ani zabić nie mogli.
Zmniejszyła się gromadka jego towarzyszów, wołano nań, aby się poddał, krew mu z ran ciekła, lecz
krewniak cesarski, z dumą swojego rodu ginąć wolał, niż temu tłumowi zdać oręż i życie na łaskę.
Krok w krok szli za nim, zmęczeni jak on, ale również chciwi pochwycenia go, jak on ocalenia,
napastnicy; łajano się wzajem nie po słowiańsku i niemiecku i mrok padał, a końca tej walce upartej
nie było. Wigmanowi udało się nieco oddalić od pogoni, pomogły mu gąszcze w lesie, zdawało się,
że ujść potrafi.
Ziemko już był zginął. Hłaska odbił się w pochodzie, został on sam, a z nim Hatton tylko, który go i tu
nie chciał opuścić.
Nadeszła noc i ciemność. Jeszcze słyszeli w prawo i w lewo przedzierających się tych, co ich
ścigali, ale wkrótce ucichły głosy i Wigman padł na ziemię na pół
żywy. Ostrza kilku włóczni tkwiły w jego kaftanie i krew się spod nich sączyła. Z
niecierpliwością je wyrywać począł Wigman, choć nowej przyczyniał boleści. Ranny Hatton
przywlókł się, chcąc go ratować, lecz sam siły już nie miał, upadł u jego nóg i ducha wyzionął.
Wigman popatrzał nań, jakby na wiernego psa ubitego na łowach, w oku mu się zakręciła łza. Drżącą
rękę przyłożył do jego czoła. Oblane było potem, ale już zimne, stygło bardziej pod jego dłonią.
Został sam, ranny, z poszczerbionym mieczem, nie wiedząc, gdzie był i co miał począć z sobą.
Umierać tak w lesie, na pustkowiu, czy usiłować się jeszcze ocalić? Dokoła cicho było, las tylko
szumiał i czasem niezrozumiały krzyk ptaka, jakby czymś zbudzonego, przerywał głuche milczenie.
Wigman pozostał tak długo, patrząc na trupa sługi, rozciągnionego u nóg swoich, to na niebo, które
gdzieniegdzie zmiędzy gałęzi świeciło gwiazdami. Sam nie wiedział, jak długo tak leżał, aż gdy
powstać zapragnął, uczuł się bezsilnym i złamanym. Uśmiech mu blade usta wykrzywił; zmógł się na
ostatek mocy i poruszył, oparłszy na mieczu. Powolnym krokiem począł się sunąć, nie wiedząc,
dokąd go doprowadzi dalsza nocna ucieczka. Bojowe krzyki, hasła, nawoływania, wszystko ucichło.
Las tylko szumiał mu nad głową i wiatr czasami przerzynał się przez gałęzie, jakby duchy w polocie
uderzały o nie.
Wigman już nie miał ocalenia życia nadziei, ale swoją cześć rycerską ocalił, miecza nie pozbył; z ran
płynęła krew, lecz do niewoli się nie dostał. Chciał
pomodlić się i skonać gdzieś spokojnie, chciał... sam już nie wiedział czego. Instynkt jakiś kazał mu
szukać przytułku. Wlókł się więc lasem, trzymając skraju jego, podpierając na skrwawionym mieczu,
myśląc o Hattonie, którego ciało zostało bez chrześcijańskiego pogrzebu. Myśliwy i wojak trochę
znał niebo i gwiazdy, bo się po nocach nieraz przez puszcze przedzierał. Na niebie Wóz Północny
wskazywał
zbliżanie się poranku, ku wschodowi blada łuna, poprzedzająca dzień, już się zarysowywała. Nie
wiedząc dokąd, szedł dalej Wigman, niekiedy odpoczywając przy drzewach, gdy w dali, na wybrzeżu
lasu, zdało mu się, że ujrzał zagrodę. Zbliżając się, rozpoznał w istocie wysokie ostrokoły, które ją
otaczały, dach okryty dranicami, drewniany dymnik i żuraw studni. Pragnienie go paliło.
Około chaty cisza panowała i nierychło, gdy się ku niej zbliżał, psy zaczęły ujadać. Głos ten był mu
prawie miłym, zwiastował ludzi; mógł znalezć się ktoś litościwy.
Wigman stanął u wrót zamkniętych, z których drugiej strony zebrane psy wrzawę nań ogromną
podniosły. Skrzypnęły drzwi chaty i wyszedł człowiek. Dniało już, mógł więc dojrzeć tę postać
olbrzymią, która się wnijścia dopraszała milcząc.
Chata była słowiańskiego ubogiego ziemianina, jak wszystkie stojące otworem dla każdego
proszącego o schronienie. Gościnność u Słowian była prawem, z którego i wroga nie wyjmowano.
Z siermięgą narzuconą na plecy wyszedł milczący gospodarz otworzyć wrota.
Spojrzał na okrwawionego rycerza, poznał w nim Niemca, i nic nie mówiąc, poprowadził za sobą.
Psy, z dala idąc za nim, ujadały i wyły.
Słaniając się przywlókł Wigman do wnętrza chaty, gdzie już od węgli w ognisku zapalono łuczywo,
obejrzał tylko i rzucił na ławę. Krew po nim ciekła, wyglądał straszno i gospodarz, ujrzawszy go,
ręce załamał. Podparty na stole Niemiec spoczywał, ręką tylko wskazał, że ma pragnienie.
Przyniesiono mu wody.
Gdy się to działo w chacie, a psy się jeszcze uspokoić nie mogły, na podwórku powstała wrzawa.
Wigman, usłyszawszy ją, słabą ręką porwał za miecz, który przy sobie postawił; chciał wstać, ale sił
już nie miał.
Wtem w progu chaty zjawili się ścigający niedobitków po lesie Mieszkowi ludzie, kilku prostych
ciurów. Od progu też dał się słyszeć krzyk radosny; mieli go na koniec w ręku. Z podniesionymi [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • metta16.htw.pl
  •