[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dom bez żenady. Przepędził ich i z najcenniejszego drewna ułożył stos ciałopalny. Złożył na nim
Kalię w zbroi. U
stóp wojowniczki cisnął zwłoki Aksandriasa. Potem podpalił stos, zszedł nad rzekę i przepłynął pół
mili, dzielące wyspę od północnego brzegu.
Zastanowił się, w którym kierunku ruszyć? Na północ, ku rodzinnym stronom? Czy na wschód, gdzie
były krainy, których zew czuł od chwili, gdy postawił stopę na falistych równinach Ophiru? Na
zachód, ku wielkiemu morzu, dumnym okrętom i tajemniczym wyspom? Czy na południe, do
bujnych dżungli, gdzie żyli dzicy, o których tyle rozmawiał z Kalią podczas długich nocy na Styksie?
Nie miał pojęcia, co począć.
W takich sytuacjach przydatny był stary cymmeriański obyczaj. Wyciągnął
miecz i rzucił go najwyżej, jak zdołał. Zamierzał udać się w tym kierunku, jaki po upadku wskaże
ostrze, o ile nie utkwi w ziemi. Miecz poszybował w górę.
Jego wirujący brzeszczot zalśnił w promieniach wschodzącego słońca.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]