[ Pobierz całość w formacie PDF ]

promieniowanie. Obok wejścia znajdowała się dodatkowa
łazienka, pełniąca raczej rolę toalety, chociaż była tam też
wpuszczona w ścianę kabina prysznicowa.
Widok ten, nawet przykurzony, zapierał dech w pier-
siach. Nie dziwiłem się teraz, że ludzie płacili dwadzieścia
pięć kawałków za jedną noc w podobnych warunkach.
Gdybym miał przed wojną takie pieniądze, pewnie też bym
spędzał tu każdą wolną chwilę.
Wystrój apartamentu zaszokował mnie do tego stop-
nia, że na moment zapomniałem o poszukiwaniu poko-
jówki. Ale tylko na moment. Gdy przysiadłem na krawędzi
łóżka i poczułem, jak wypełniony wodą materac ugina się
pode mną i zaczyna falować z lekkim chlu- potem,
wróciłem do rzeczywistości. Przede wszystkim ściągnąłem
pościel i wywaliłem ją za drzwi przez poręcz, wprost na
ludzi spoczywających daleko w dole, na podłodze atrium.
Potem wyciągnąłem świeży zestaw prześcieradeł z
samego dna wózka, żeby był jak najmniej zakurzony, i
rozłożyłem z koszarową precyzją na wielkim łożu. Gdy
skończyłem ścielenie, coś mnie tknęło - trudne do
sprecyzowania przeczucie, które kazało, mi sprawdzić
wszystkie szafy i garderoby. Ale i tam nie znalazłem
kobiety, która otworzyła przed trzema laty drzwi apar-
tamentu, zanim dopadła ją śmierć.
Uznałem w końcu, że rozwiązanie tej zagadki prze-
rasta moje możliwości. Zresztą to nie musiała być żadna
tajemnica. Pokojówka mogła przecież wyjść po coś na
chwilę tuż przed atakiem. Albo w napadzie paniki spadła z
galerii... W każdym razie nie było jej w apartamencie, który
wybrałem, choć dzięki niej nie musiałem rozwalać drzwi,
aby wejść do środka. Zostawiła dla mnie cały ten raj, jakby
wiedziała, że pojawię się tutaj, i za to byłem jej wdzięczny.
Na tyle, że postanowiłem zostawić na poduszce spory
napiwek, kiedy będę się stąd wyprowadzał.
Wróciłem na klatkę schodową po swoje rzeczy i rzu-
ciłem je na stół w salonie. Z barku, który był lepiej za-
opatrzony niż kantyna w naszej bazie, zabrałem kieliszek,
korkociąg i skromnie wyglądającą butelkę stojącego w
głębi czerwonego merlota Niebaum-Coppola rocznik 1980.
Wartego, jeśli wierzyć cennikowi, znacznie więcej, niż
wynosiły moje miesięczne dochody.
Przed wojną rzecz jasna.
Teraz serwowano go gratis.
Usiadłem w fotelu przed oknem, które zajmowało całą
pochyłą ścianę. Za przyciemnioną szybą widziałem słońce
odbijające się w złotych szybach sąsiedniego kasyna.
Otworzyłem ostrożnie butelkę wina i powąchałem korek.
Nie unosił się z niego lekki i słodki aromat wiśni, raczej
rzadko spotykany wśród kalifornijskich win z Napa Valley.
Na moje nieszczęście owoc wieloletniej pracy panów
Coppoli i Niebauma podzielił los biokomponentów. Na
moje nieszczęście, bowiem najlepsza nawet whisky nie
może zastąpić smaku dobrego wina. A smutki tak wielkie
wypada topić w czymś naprawdę szlachetnym.
Zakorkowałem butelkę, postawiłem ją na stoliku i
sprawdziłem, co jeszcze kryje się w trzewiach
apartamentowego barku. Sporo tego było, większości
gatunków nigdy wcześniej na oczy nie widziałem,
sięgnąłem więc po trzydziestoletniego laphroaiga cairdeas,
głównie ze względu na wiek. Chociaż fakt, iż wyproduko-
wano go w tej limitowanej edycji liczącej tylko tysiąc
pięćset trzydzieści sześć flaszek, też miał niebagatelne
znaczenie. Po dokonaniu wyboru przerzuciłem zawartość
jednej z toreb, szukając racji żywieniowych. Wyjąłem
pojemniki z pastylkami i witaminami, ale zaraz odłożyłem
je na bok. Zważyłem za to w dłoniach zabrane z motelu w
Baker puszki orzeszków. Zciągnąłem wieczko jednej z nich
i zdarłem folię dzielącą mnie od właściwej zawartości.
Brązowe ziarenka pachniały wybornie. Dla pewności raz
jeszcze przesunąłem nad nimi licznikiem Geigera. Były
równie czyste jak pachnące. Spróbowałem jednego.
Poczułem na języku sól, a potem smak samego miąższu.
Nie był to wprawdzie posiłek godny tego miejsca i może
niezbyt konweniował z wybranym trunkiem, ale w
porównaniu z pozbawionymi smaku odżywkami zdawał się
doskonałym uzupełnieniem tego wieczoru.
Przesiedziałem przy oknie do zachodu słońca, sącząc
powoli ciepłą whisky, pogryzając orzeszki i rozmyślając o
tym, co przyniesie następny dzień. Gdy zrobiło się całkiem
ciemno, przeniosłem się ze szklaneczką w dłoni do części
sypialnej. Nie pamiętam nawet, kiedy zasnąłem, kołysząc
się łagodnie wśród pościeli chłodnej i delikatnej niczym
kobiece pocałunki.
Szedłem środkiem Stripu z łomem w dłoni, rozglądając
się uważnie. Poprzedniego wieczora powziąłem pewne
postanowienia. Jednym z nich, acz nie najistotniejszym, był
chwilowy powrót do cywila. Bardzo wygodny kombinezon
wojsk rakietowych, który towarzyszył mi od tamtej feralnej
nocy przypominał dziś pomiętą szmatę. O bieliznie
wolałem nie wspominać. Hektolitry potu, jakie wsiąknęły w
bawełnę podczas przeprawy przez pustynię, wciąż dawały
o sobie znać niezbyt przyjemną wonią i pieczeniem w
pachwinie.
Usiłowałem przypomnieć sobie, gdzie w tej części
miasta były jakieś porządne sklepy. W każdym kasynie
można było znalezć sporo butików, to fakt, ale nie o takich
miejscach myślałem. Przy jakiejś okazji obiło mi się o uszy,
że przy Stripie wybudowano nowe centrum handlowo-
rozrywkowe, nie typowe kasyno, ale cały kompleks [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • metta16.htw.pl
  •