[ Pobierz całość w formacie PDF ]
cić, nie najeżdżając jednak na mnie, a sama pilnowała, by nasza robota nie została za-
uważona przez stróżów porządku. Problem był zresztą dokładnie odwrotny: to ja nie
mogłem oderwać wzroku od karabinierów, jako że budzili we mnie fascynację, której
trudno się oprzeć.
Choć w Chile zawsze było mnóstwo sprzedawców ulicznych, nie pamiętam, bym
kiedykolwiek widział ich tylu co teraz. Trudno wyobrazić sobie centrum handlowe bez
ich milczących szeregów. Handlują każdym towarem, a ich liczba i widoczne między
nimi różnice statusu ujawniają z całą mocą rozmiar dramatu społecznego. Obok zwol-
nionego lekarza, zubożałego inżyniera czy kobiety o wyglądzie markizy, którzy oferują
za psi grosz swoją garderobę z lepszych czasów, stoją pozbawione ojców dzieci, podsu-
wające skradzione przedmioty, i proste kobiety starające się sprzedać chleb domowego
wypieku. Większość z tych niegdyś zawodowo czynnych ludzi, popadłszy w niełaskę
losu, zrezygnowała ze wszystkiego prócz godności. Przy swoich tandetnych stoiskach
nadal wyglądają jak kiedyś we własnych, eleganckich biurach. Kierowca taksówki, daw-
niej świetnie prosperujący handlowiec w branży tekstylnej, zrobił mi taki turystyczny,
wielogodzinny objazd przez pół miasta, a na koniec odmówił przyjęcia zapłaty.
Kamerzysta filmował plac z panującą na nim atmosferą, a ja znów krążyłem między
ludzmi, starając się uchwycić strzępy rozmów, które miały mi potem służyć za komen-
tarz do obrazów i uważając, żeby niechcący nie narazić nikogo, kto pózniej mógłby zo-
26
stać rozpoznany na ekranie. Grazia z przeciwległego końca placu obserwowała mnie
z uwagą, ja zaś ją. Trzymała się moich instrukcji, by zaczynać od planów wysokich pię-
ter budynków, a następnie schodzić ku partiom coraz niższym, przenosząc kamerę
na poszczególne strony placu, na sam koniec zaś sfilmować karabinierów. Chcieliśmy
uchwycić napięcie na ich twarzach, widoczne coraz bardziej w miarę, jak plac zapeł-
niał się ludzmi, im bliżej południa. Szybko jednak zorientowali się, że kamera wycelo-
wana jest wprost na nich i zażądali od Grazii zezwolenia na ujęcia na ulicy. Widziałem,
jak je wyjęła, a policjant natychmiast odetchnął z ulgą, i spokojnie kontynuowałem spa-
cer. Dopiero pózniej dowiedziałem się, że karabinier poprosił Grazie, żeby ich nie fil-
mować, ale zamilkł, gdy odparła, że zezwolenie nie wymienia żadnych wyjątków, a jako
cudzoziemka Włoszka nie może przyjmować żadnych warunków bez uprzedniej
konsultacji. Zaciekawiło mnie to, bo znaczyło, że sam fakt, iż jesteśmy ekipą europejską,
dawał nam w Chile niejakie przywileje. Tak jak się zresztą spodziewaliśmy.
Ci, co pozostają, też są wygnańcami
Karabinierzy stali się moją swoistą obsesją. Wielokrotnie przechodziłem obok nich,
szukając okazji, by zamienić z nimi parę słów. W pewnej chwili, wiedziony jakimś nie-
odpartym odruchem, podszedłem do patrolu i zadałem kilka pytań na temat kolonial-
nego budynku Ratusza, zniszczonego przez trzęsienie ziemi w marcu ubiegłego roku,
który właśnie odbudowywano. Ten, który udzielał mi odpowiedzi, nie patrzył w ogóle
na mnie, bo nie spuszczał wzroku z tego, co się dzieje na placu. Jego kolega zachowywał
się identycznie, ale jednak od czasu do czasu zerkał na mnie z rosnącą niecierpliwością,
bo chyba zaczynał rozumieć celową niedorzeczność moich pytań. W końcu odwrócił
się do mnie i marszcząc groznie brwi, rozkazał:
Proszę odejść!
Ale obawy, jakie dotąd we mnie wzbudzali, już minęły, zacząłem nawet odczuwać
swoistą satysfakcję. Zamiast wykonać polecenie, zacząłem ich pouczać, jak powinna się
zachowywać policja wobec pokojowo nastawionego cudzoziemca, który pragnie jedy-
nie wyrazić zaciekawienie jakimś obiektem. Nie zdawałem sobie sprawy, że mój fałszy-
wie brzmiący urugwajski akcent nie podoła tak trudnej próbie, póki policjant, widocz-
nie znudzony moim obywatelskim wywodem, nie kazał mi się wylegitymować.
Chyba w żadnej innej chwili w trakcie wyprawy nie ogarnął mnie taki strach jak
[ Pobierz całość w formacie PDF ]