[ Pobierz całość w formacie PDF ]
niej, a prawdę powiedziawszy całkiem niedawno zorientowałem się, że mi-
tyczną księgą mego dzieciństwa, którą mi pan swego czasu ofiarował, był
dwutomowy Wietierinarnyj encikłopiediczeskij słowar wydany w 1950
roku w Moskwie? Tak powtórzył Kohoutek stalinowski słownik wete-
rynaryjny wydany przez Gosudarstwiennoje Izdatielstwo Sielskochoziaj-
stwiennoj Litieratury był wielką księgą mego dzieciństwa. Inna sprawa, że
niedawno stwierdziłem, a raczej upewniłem się w rzeczy zgoła niepojętej,
otóż w tym dwutomowym, wydanym trzy lata przed śmiercią generalissi-
musa dziele nie ma ani jednej jego fotografii, ani jednej podobizny! Czyżby
Josif Wissarionowicz Stalin nie był największym weterynarzem wszechcza-
sów? Czyżby nie był ojcem weterynarii? Mistrzu, jak to było, jak to wyglą-
dało? pytał Kohoutek, ale Oyermah nie odpowiadał.
Może był znużony, może wiedział, że zadawane przez Kohoutka pytania
mają wyłącznie pijacko-retoryczny charakter, może rozumiał a raczej (my,
starzy wielbiciele mądrości Oyermaha, ujmijmy rzecz bardziej definityw-
nie) stary Oyermah z pewnością rozumiał, iż nadeszła chwila, w której Ko-
houtek chce i musi powiedzieć wszystko. Wszystko w głęboko filozoficz-
nym i na wskroś ogólnożyciowym znaczeniu tego słowa.
A może w naukach weterynaryjnych odwilż nastała wcześniej beł-
kotał Kohoutek kto wie, kto wie. Ale swoją drogą, pan, mistrzu, musiał
głęboko i świadomie przeorać się przez to dzieło. Pan przecież do dziś uży-
wa rosyjskich terminów. Nigdy nie słyszałem, żeby pan mówił przepukli-
na , zawsze pan mówi gryża, zamiast oparzenie mówi pan ożog, wzdę-
cie to w pana języku wzdutie, wścieklizna bieszenstwo, nigdy pan nie
powie zwyczajnie: ochwat , ale zawsze kunsztownie akcentując: wospale-
nije kopyt, zamiast pomór mówi pan czuma, zamiast pryszczyca jasz-
czur, różyca roża, nosacizna sap, tężec stołbiak, szelestnica
szumiaszczyj karbunkuł, wąglik sibirskaja jazowa, świerzb czesotka,
kołowacizna wiertjaczka... A jak jest po rosyjsku amorphus globusus
zapytał Kohoutek, który, zdawać się mogło, wpadł w rodzaj leksykalnego
transu jak jest po rosyjsku amorphus globusus? powtórzył. Nie wie
35
nikt sam sobie odparł z pijacką rezygnacją. Nawet w masywnej jak
wszystkie stalinowskie budowle encyklopedii nie ma tej informacji...
Pamięta pan, mistrzu, moje pierwsze praktyczne wtajemniczenie w se-
krety naszej sztuki, pamięta pan, bo przecież pan wszystko pamięta. Obu-
dzono mnie póznym wieczorem, choć wydawało mi się, że jest tak jak teraz,
środek nocy, odziano mnie dziwnie ciepło, choć był to sierpień, na ramiona
narzucono mi starą pelerynę, choć nie było deszczu, pomyślałem, że wi-
docznie jest to jakiś rodzaj rytualnego stroju, że tak jak panna młoda musi
mieć welon i białą suknię, tak weterynarz przyjmujący narodziny zwierzęcia
musi być ubrany ciepło i mieć na sobie pelerynę. Ale pan nie miał peleryny
ani swetra, był pan nagi, to znaczy na gołe ciało miał pan narzucony sięga-
jący ziemi, ale odsłaniający tors i ramiona, fartuch z grubej jak opona gumy,
leżał pan na ziemi i wyglądał niczym mitologiczny Tytan. Prawą rękę miał
pan po pachę zanurzoną w wnętrznościach Elizabeth i wyglądało to tak,
jakby pan sam przed chwilą wydobył się z krowiego brzucha i jakby jedynie
w końcowej fazie powracania na świat ręka panu ugrzęzła w jakimś zaka-
marku bydlęcej anatomii. W brunatnym świetle gołej żarówki, w mglistej
aurze zwierzęcych odchodów i ludzkiego potu szamotał się pan, wzywał
pan Pana Boga, klął pan tak straszliwie, że prawie niczego nie rozumiałem i
zaczęło mi się wydawać, że nigdy nie uwolni pan uwięzniętej ręki, że na
zawsze pozostanie pan zrośnięty z Elizabeth, że w prawdziwie mitologicz-
nej wersji przeistoczy się pan w pół zwierzę, pół człowieka. %7łal mi się wte-
dy Pana zrobiło, bo pomyślałem, że będzie pan musiał całe swoje życie
podporządkować życiu Elizabeth, że będzie pan musiał chodzić z nią na pa-
stwisko, nocować w oborze, że tu będzie pan przyjmował gości, witał się z
nimi przepraszając za nietakt lewą ręką. Bardzo mi pana żal było i już
już miałem wybuchnąć gorzkim płaczem, gdy pan, mistrzu, z niesłychaną
łatwością uwolnił swoją rękę, a wraz z pańską ręką z wnętrzności Elizabeth
wyłonił się obły, mokry, cały porośnięty sierścią kształt. Pomyślałem wtedy,
że zaraz z tego dziwnego tworu niczym z ogromnego jaja wyskoczy chyży i
żwawy byczek o srebrnych różkach i złotych kopytkach, dziwiłem się, dla-
czego nie opuszcza pana furia, kiedy ujrzałem w pana dłoni długi i ostry jak
szabla nóż, pomyślałem, że chce pan naciąć skórę, aby pomóc wydostać się
na świat noworodkowi, ale pan ku memu przerażeniu wziął straszliwy roz-
mach i z przekleństwem na ustach rozpłatał na pół to coś, co leżało u pań-
skich stóp i ujrzałem wtedy niepojętą plątaninę żył, ścięgien i karłowatych
kości. Oślepłe oko przetaczało się wewnątrz bezkształtnej anatomii. Wątro-
ba, serce i żołądek stanowiły niepodzielną jedność, nie było nawet wiele
krwi, całość parowała jedynie, jakby wydając z siebie pierwszy i ostatni od-
dech.
Oma wzięła mnie za rękę i wyprowadziła na zewnątrz. Była upalna
sierpniowa noc, spojrzałem w górę, bo pomyślałem, że ujrzę przelatujący
nad dachem sputnik, ale tam rozpościerała się tylko biała pustynia gwiazd i
planet. Kulisty, porośnięty wilgotną sierścią kształt rósł teraz we mnie, pod-
nosił się, z wolna podchodził mi do gardła.
Kohoutek zamilkł. Zatrzymali się na chwilę. Oyermah podał mu pier-
siówkę. Kohoutek wypił spory łyk, i jak to nieraz bywa po kolejnej miarce
gorzałki, jął mówić lżejszym, spokojniejszym głosem.
36
Tak, mistrzu, rzec można, iż pod złą gwiazdą, pod bezkształtną planetą
amorphus globusus rozpoczęła się moja kariera adepta sztuk weterynaryj-
nych. Potem oczywiście przywykłem do potworów, obaj nieraz widywali-
śmy wynicowane mózgi, prosięta bez dolnej szczęki, zrośnięte z sobą sy-
jamskie płody, cyklopie zrebięta, rozdęte wodogłowiem czaszki. Widywali-
śmy niejedno, widywaliśmy niejedno, jakby pan, mistrzu powiedział: urod-
stwo płoda. Ale tamten obraz rozpłatanych wnętrzności amorphus globusus
nigdy mnie nie opuścił. Tym bardziej, że w mitycznej księdze mego dzie-
ciństwa, w drugim tomie na stronie 477 widnieje jego wierny i bardzo pla-
styczny, jak wszystkie ryciny w tej księdze, wizerunek. Bezpostaciowiec
kulisty. Amorphus Globusus (wniesznyj wid) Akuszerskij Muziej Kazansko-
wo Wietierinarijskogo Instituta zacytował Kohoutek z pamięci.
Stali pod ośrodkiem sportowym, do którego od lat zjeżdżały pokolenia
coraz młodszych, coraz sprawniejszych i osiągających coraz lepsze wyniki
dyskobolek, sprinterek i siatkarek.
Kohoutek łapczywie gapił się w ciemne okna, za którymi spało kolejne
zgrupowanie wieloboistek albo płotkarek i nagle z pijacką łatwością zmienił
temat. Od wątku swych zawodowych inicjacji przeszedł do wątku swych
udręk cielesnych.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]