[ Pobierz całość w formacie PDF ]
amerykańskie „LOO”, to znaczy Lunar Orbital Observatory, krążyły po orbitach okołoksięży-
cowych, których początkowe parametry wprawdzie podano, ale nikt nie obliczył perturbacji
orbit! Prawda, że orbity są ekscentryczne i „LOO” spadają na Księżyc już od dziesięciu lat.
Jeden z nich o mało nie zdruzgotał kopuły stacji badawczej na Stronie Zewnętrznej.
Panna Thompson zamknęła szufladę i odłożyła do szafy teczkę z aktami.
— Jeszcze sprawa „Guliwera” — rzekła. — To były aparaty umieszczane w rakietach
lądujących na Marsie. Miały one badać życie na tej planecie. Oczywiście, żaden z „Guliwe-
rów” życia nie wykrył, w końcu o nich zupełnie zapomniano. Wreszcie na Marsa przybyli
koloniści, a razem z nimi bakterie. Jeden z „Guliwerów”, który stał gdzieś na pustyni przez
pół wieku, zetknął się z jakimiś bakteriami i wykrył życie.
— Więc zaczął nadawać sygnały — przypomniał sobie generał — i sygnały te odebrał
automat sterujący jednego ze statków transportowych. Zmienił kurs statku i mało brakowało
mu do zderzenia z Deimosem.
— Jeden z „Prospectorów”! — zawołała panna Thompson, zabierając z biurka pudełko
cygar.
— „Prospectory” to amerykańskie gąsienicówki księżycowe. Były zdalnie kierowane z
Ziemi, jeździły, pobierały próbki i tak dalej — wyjaśnił generał. — Radzieckie nazywały się
inaczej; zdaje się, że po prostu „Robot”. Wszystko było dobrze, dopóki na Księżycu nie
powstały radiostacje. Teraz „Prospectory” jeżdżą jak zwariowane, zderzają się z budynkami,
przewracają słupy linii przekaźnikowych i w ogóle wszystko, co się da. A to solidne wozy,
jak czołgi. Co jeszcze, panno Thompson?
— Jeszcze „Krwawy Bill” — przez zęby oświadczyła panna Thompson, nie wyjmując z
ust cygara.
— Aha! „Krwawy Bill” to, proszę pana, coś jak z legendy o piratach. Jest to jeden z
amerykańskich antysatelitów typu „Saint”. Po starcie stracono z nim łączność, nie wiadomo
nawet, na jaką orbitę właściwie wszedł. A on krąży i jak kogoś spostrzeże swoim radarem...
— Rakiety! — krzyknęła panna Thompson.
— Ma na pokładzie osiem rakiet, to znaczy pocisków rakietowych, z głowicami wpra-
wdzie konwencjonalnymi, ale stary melinit czy trotyl to zupełnie poważny ładunek, panie
poruczniku. Osiem rakiet, osiem ofiar! Na szczęście nikt go jeszcze nie spotkał. Czy o czymś
zapomniałem, panno Thompson?
— Chyba nie, szefie.
— Świetnie. Ponieważ za przestrzeń okołoziemską odpowiedzialna jest Federacja
Patroli Bliskiego Zasięgu, do której należy nasz Mały Patrol, utworzono w jego składzie
specjalną sekcję. Ja przyszedłem z Archiwum Wojsk Lotniczych, panna Thompson ze
studiów, no i pan ze Szkoły.
— Studiowałam archeologię kosmiczną na uniwersytecie w Michigan — wyjaśniła
panna Thompson.
— Tak — powiedział generał. — Na razie, jak pan widzi, praca nasza ma charakter
teoretyczny. Czytamy z panną Thompson książki. Ta maszyna przy oknie to dalekopis: przy
jego pomocy programujemy zdalnie kalkulator, mamy do dyspozycji 60% kalkulatora Sekcji
Łączności Optycznej. Niedługo jednak rozpoczniemy loty. Przydzielono nam wczoraj patro-
lowiec ze specjalnymi radarami. Pan będzie drugim pilotem tego patrolowca.
— Z załogą zawsze jest kłopot — dodała panna Thompson.
— Właśnie — rzekł generał. — Dlatego radary będzie obsługiwać panna Thompson, a
pierwszego pilota w ogóle nie będzie. Nawigatorem będzie panna Thompson. Na początek
prostsze zadanie: poszukacie jakiegoś „Midasa”. Myślę, że dwa tygodnie powinny wystar-
czyć. Orbitę pan sam wybierze. Oczywiście, konieczna będzie stała łączność telewizyjna ze
mną, a właściwie z Kalkulatorem.
— Kiedy start? — zapytałem.
— Jutro — stanowczo powiedział generał.
— I co dalej? — zapytał senator Carrayan, oddając mi maszynopis. — To nawet nie jest
opowiadanie, panie generale, to jest początek początku...
Było już późno — godzina szesnasta. Zegar w kształcie staroświeckiej rakiety stojący
na moim biurku cztery razy wyrzucił z dysz błękitny płomień. Siwy pan z uznaniem rozglądał
się po moim gabinecie: wspaniały okaz architektury ery lotów transgalaktycznych.
— Może mi pan powiedzieć — rzekł po chwili — że dalszy ciąg znajdę w waszych
kronikach, protokółach czy w rocznikach biuletynów informacyjnych. Jestem przewodniczą-
cym Komisji Senatu, to prawda, ale prócz polityki zajmuję się czymś pożyteczniejszym. Mam
akcje pewnego nowojorskiego wydawnictwa. Chciałbym panu zaproponować wydanie pań-
skich pamiętników, niezależnie od tego, czy pan je kiedykolwiek pisał, czy nie. Senator
Carrayan uśmiechnął się. — Mamy czas. Komisja prowadzi badania drobiazgowe, chociaż
może trochę bez wyobraźni. Czy zechce pan, generale, opowiedzieć mi o departamencie,
traktując mnie jako przyszłego wydawcę pańskiej książki?
Po namyśle zgodziłem się. Senator Carrayan zapalił cygaro złotą zapalniczką. Zaczą-
łem:
— Wróciliśmy wtedy po ośmiu dniach. „Midasa” umieszczono w Muzeum Kosmonau-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]