[ Pobierz całość w formacie PDF ]
powiedziawszy, będzie to przyjemniejsze, niż siedzenie w domu i wysłuchiwanie następnego z niekończących się kazań ciotki Eugenii na temat
przyzwoitości i etykiety, których nie przestawała ona wygłaszać, chociaż Lilith doskonałe umiała już to wszystko na pamięć.
Z radością się do was przyłączę uśmiechnęła się. Ciotka Eugenia czekała na nich przy wyjściu z wyrazem oburzenia na szczupłej, alabastrowo bladej
twarzy.
Cóż za tupet ma ten młody człowiek powiedziała ostro. Przecież praktycznie obraził jego książęcą mość. Markiz to bardzo złe towarzystwo i nie
sądzę, by dane mu było jeszcze długo grasować na swobodzie po tym wszystkim, czego dokonał. Spiorunowała brata wzrokiem. A twój własny syn
uczepił się go jak pies czekający na kość. Wstydz się, Stephenie. Pani Pindlewide wypowiedziała się już na ten temat, a lord Liverpool pozostaje pod
silnym wpływem jej męża.
Stosunki Williama z tym nędznikiem skończą się, jak tylko mój głupi syn wróci do domu odparł sztywno wicehrabia Hamble.
Lilith pozostawało wyłącznie mieć nadzieję, że ojciec się nie myli. Im większa odległość będzie dzieliła ją od Jacka Faradaya, tym bezpieczniej będzie się
czuła.
4
Dziewiąta rano była dużo za wczesną porą na składanie wizyt, ale markiz Dansbury bez trudu domyślał się, kto się dobija do jego drzwi frontowych.
Usiadł i z jękiem potarł sobie skronie. William Benton marudził i napraszał się, żeby go zabrać do klubu Society, aż Jack wolał się poddać, niż bez końca
wysłuchiwać bzdur, chociaż wcale nie lubił tamtejszych snobizmów. Bardzo bolała go głowa, co dowodziło, że utarczka z księciem Wenfordem
zdenerwowała go silniej, niż sobie wyobrażał. Klan Remdale'ów zawsze wyzwalał w nim najgorsze instynkty.
Do drzwi niepewnie zaskrobał kamerdyner.
Wielmożny panie?
Wejdz, Martinie. Już się obudziłem i jestem w stosunkowo cywilizowanym nastroju.
Martin wszedł do pokoju i podał markizowi filiżankę gorącej, mocnej, amerykańskiej kawy; pomagała ona zwykle złagodzić humory chlebodawcy, kiedy
ten był w nie całkiem cywilizowanym nastroju. Jack z wdzięcznością pociągną! łyk, a kamerdyner skierował się do mahoniowej szafy. Służących markiza
charakteryzowała na ogół pewna zuchwałość, ale to właśnie w nich lubił; w swoim czasie Martin powiadomi go, kto walił w drzwi.
Jaką postawę życzy sobie wielmożny pan prezentować dziś rano?
A może go jednak nie powiadomi.
Kto walił w te cholerne drzwi, Martinie? zawarczał Jack.
Peese mówi, że to Randolph Remdale. Czeka teraz, jak mi się zdaje, z wielką niecierpliwością, w saloniku. Zwykłem był myśleć, że dżentelmen ten ma
dobre maniery, ale żeby przychodzić z wizytą o tej godzinie... muszę powiedzieć, że...
Bratanek, co? przerwał mu Jack nie zainteresowany tyradą Martina. Była ona tylko na pokaz i obydwaj o tym wiedzieli. Tak sądziłem. Daj mi coś
konserwatywnego. Powinno go to ogromnie zirytować.
Kamerdyner ściągnął brwi.
Dlaczego miałoby...
%7łyczę sobie przypomnieć mu, że moja pozycja jest wyższa niż jego. Przynajmniej chwilowo. Zrzucił z siebie koszulę nocną i cisnął ją na łóżko. Nie
znosił zakładać tego paskudztwa i gdyby tylko cholerna pogoda się poprawiła, nie zawracałby sobie koszulami głowy.
Włożywszy skromny, brązowy surdut, bardziej odpowiedni dla bankiera niż dla szlachcica, wsunął diamentową szpilkę do kieszeni kamizelki i poprosił
Martina, żeby pozostał w jego pokojach.
Niebawem będę wychodził i włożę coś mniej... oficjalnego.
Większość ludzi wygląda w najlepszych strojach gorzej niż pan w najgorszym, pozwoli pan powiedzieć.
Za tego rodzaju komplementy możesz się spodziewać dodatkowych pięciu gwinei w kopercie z wypłatą, Martinie uśmiechnął się Jack szeroko.
Zawsze tak się dzieje, wasza wielmożność. Kamerdyner pochylił swoje długie ciało w ukłonie.
Schodząc ze schodów Jack pomyślał, że jego zwierzyna zbacza chyba odrobinę z utartej ścieżki. Wczorajszego wieczoru Lilith była zabawna i, na Boga,
pięć razy bardziej bystra niż wszystkie inne debiutantki, na które kiedykolwiek miał się pecha natknąć. Uwielbiał stawać w obliczu wyzwania, a Lilith,
chcący czy niechcący, właśnie podbiła stawkę. Jej nieuchronny upadek wyda mu się jeszcze bardziej zabawny, skoro świadom był, iż ma ona dość
rozumu, by przystąpić do walki.
Ale William to całkiem inna historia. Nigdy jeszcze nie spotkał młodzieńca, który byłby tak zdeterminowany, by zaszargać sobie opinię no,
przynajmniej od swoich czasów. Właściwie całkiem to pouczające, przyglądać się temu procesowi z drugiego końca piekła, które z własnej woli
przemierzył, zaczynając od chwili, kiedy w wieku lat siedemnastu odziedziczył tytuł. Oczywiście był wtedy całkiem sam. William miał dużo więcej
szczęścia. Kiedy chodziło o samozniszczenie, trudno byłoby znalezć bardziej chętnego czy bardziej biegłego nauczyciela niż markiz Dansbury.
Peese stał u podnóża schodów i czekał na niego.
Wielmożny panie powiedział, podając mu wizytówkę Dolpha Remdale'a poinformowałem pana Remdale'a, że jeszcze pan nie wstał, a jego
odpowiedz nie nadaje się do powtórzenia.
Więc ją powtórz.
Powiedział, że mam pana i tę kamelijkę, którą pan właśnie chędoży, wyrzucić z łóżka i sprowadzić natychmiast na dół. Lokaj uśmiechnął się szeroko.
Hm. Czy chciał zobaczyć się ze mną, czy z kamelijką?
Tego nie powiedział, wielmożny panie, ale zakładałem, że z panem.
Z przelotnym uśmiechem Jack przyjrzał się wizytówce. Pismo w ramce z delikatnych zawijasków było piękne, ale wytworny efekt psuły nieco
poplamione i pozaginane brzegi. Najwyrazniej Dolph Remdale nie był w dobrym humorze.
Dziękuję ci, Peese. Zniadanie proszę podać za pięć minut.
Czy do saloniku, wasza wielmożność? zapytał lokaj nieco zakłopotany.
Jeżeli się przy tym upierasz. Jack rzucił mu przelotne spojrzenie.
Peese przymrużył oczy, potem zrezygnował z prób zrozumienia, co mogła znaczyć ta uwaga.
Tak, wasza wielmożność. Ruszył korytarzem i otworzył drzwi do saloniku.
Potencjalny dziedzic księcia Wenforda stał przy oknie i spode łba patrzył na ulicę. Za to jedno Jack powinien być Lilith wdzięczny: jeżeli można było
dokuczyć Wenfordowi, robił to z przyjemnością. Lilith była idiotką, że szukała towarzystwa księcia, pomimo jego wysokiego tytułu. Ale przecież w
idiotyczny sposób obraziła też markiza Dansbury'ego. Jak na bystrą dzierlatkę wydawała się dosyć regularnie podejmować kiepskie decyzje.
Jack przystanął w drzwiach, żeby się przyjrzeć gościowi. Przy kilku okazjach Antonia St. Gerard określiła Randolpha Remdale'a mianem londyńskiego
blond Adonisa. Powszechnie snuto domysły, że był tylko jeden powód, dla którego Randolph jeszcze się nie ożenił: mianowicie nie spotkał na tyle
wspaniałej kobiety, żeby mogła ona zostać księżną Wenford, kiedy on już odziedziczy ten tytuł. Jack podejrzewał jednak, że z trwaniem Remdale'a w
stanie kawalerskim więcej ma wspólnego jego porywczy temperament i niechęć do dzielenia z kimkolwiek luster w domu przy ulicy St. George.
Dzień dobry, Remdale powiedział, przeciągając sylaby i powoli wchodząc do pokoju. Czy powinienem udawać, że nie wiem, dlaczego pan tu jest,
czy też może po prostu...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]