[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Puszczam więc taśmę z opowiadaniem o Ciapie, a matka zatacza się po kuchni ze śmiechu,
czasem aż piszczy z radości, wreszcie stwierdza, że już dość bo nie może obiadu gotować,
ani nic innego robić, kiedy tego słucha. Wierzy i nie wierzy. Bo z jednej strony, wszystko
tak naprawdę było, a z drugiej strony wydaje jej się niemożliwe, żeby to, co było, zostało na
zawsze utrwalone w  patefonie i żeby mogła tego słuchać, kiedy się jej podoba. A więc
dom nasz jest konglomeratem nowoczesności oraz, czasów  głupiej Kaśki, Michałka z ry-
bim oczkiem, Babki Weronki na Kurowie i wszystkiego tego, po czym pozostał już proch i
co istnieje tylko w pamięci naszej matki.
Kiedy rano nastawiamy radio i słuchamy jakichś tęsknych starych melodii, matka mówi:
 Tę melodię znam. Zawsze ją przegrywał Jaś Bucała. Dostał kiedyś od księdza taki wielki
gramofon z tubą i całą skrzynię płyt przeróżnych. Księdzu się już ten gramofon znudził i dał
tam za coś Jasiowi Bucale, to jak on go przyniósł, to postawił na oknie i przez tę trąbę tak
głośno grał, że mało góry nie popękały! Wszyscyśmy wychodzili przed chaupę i słuchali...
Zawsze o dziewiątej rano nadają w radiu te stare melodie. Jeśli matka jest jeszcze w ła-
zience, śpieszy się bardzo z myciem, zadyszana wpada do pokoju, żeby przekręcić gałkę ra-
dia:  Już dziewiąta, a wy nic nie mówicie! Przecież zaraz będzie grał Jaś Bucała!
I znów się wymieszał czas Jasia Bucały z terazniejszym.
Przy nagrywaniu na magnetofon matka stara się zachować pełną dyscyplinę; wiadomo, że
ja zadaję pytania, a matka odpowiada. Kiedy już zacznie mówić, przestaje zwracać uwagę na
mnie i zagłębia się całkiem we wspomnieniach. Niekiedy jednak nagle coś jej się przypomni,
co nie było w temacie danego opowiadania, wówczas zwraca się do mnie niecierpliwie:
 Zapytaj mnie, co było z siostrą Pykuśki!
Matce wydaje się, że jeżeli nie zadam pytania, wówczas to co sama powie, może zostać nie
nagrane. Kiedy indziej znów opowieść bardzo zabawna, która w swoim czasie przytoczona
wydawała mi się materiałem na spore opowiadanie, dla matki nagle przestaje być ważna i na
pytanie zadane przeze mnie:  Jak to było z tą kozą, która na jarmarku wybiła chłopu rogiem
oko?  odpowiada krótko:
41
 Jak było! Zwyczajnie! Chłop na jarmarku kupował kozę, to mu rogiem wybiła oko, bo
zajrzał jej w zęby, czy stara, ile ma zębów i jakie, czy ma do dentysty z nią iść... Przy mnie w
szpitalu leżała baba, co jej krowa wybiła rogiem oko, jak dawała jej jeść. Do dzisiaj takie rze-
czy są.
Naszej matce nie chce się opowiadać o kozie, próbuję więc innego tematu:  A z Kozia-
nówną? Jak to było?
Temat z Kozianówną też nie chwyta. Matka lekceważąco macha ręką:
 Nic nie było z Kozianówną. Kozianówna to była taka dziewczyna, która chodziła ze mną
do haftu. Poszła raz do sklepu i kazała sobie dać cukierków za pół centa, ale dobrych i du-
żo!... A pół centa to było wtedy... jakby powiedzieć... No, najmniejszy gulden!
 Najmniejszy pieniądz  poprawiam matkę.
 Tak, tak. Najmniejszy pieniądz  zgadza się ze mną i nie chce nic więcej na temat Ko-
zianównej mówić. Być może sprawy kozy na jarmarku i Kozianównej bledną wobec doznań,
które były mocniejsze, w danym bowiem czasie miały niesłychane znaczenie dla matki.
 Ja chcę mówić o tym, jakeśmy we wojnę, w pierwszą oczywiście, pojechały z moją ku-
zynką Wilą i siostrą Helą do Krakowa po żywność!
 No więc mów.
Lody, szampan i ciasne sznurowane trzewiki
Głód był straszny na wsi we wojnę. Nie było czym obsiać pola, to skąd potem było brać
zboża na chleb?... A o jakim mięsie, to już nie było mowy! Jak to na wojnie... Narodu wtedy
pomarło strasznie dużo, na czerwonkę, na cholerę... Przecież Las Cholerny dlatego tak się
nazywa, że tam chowali tych, co na cholerę pomarli. Tych z czerwonką chowali na normal-
nym cmentarzu i takich z tyfusem. Moja kuzynka Wila, śliczna była dziewczyna, najpierw
jeszcze żyła, ale potem też umarło jej się na tyfus. I jeszcze troje dzieci jej matki, też.
No to trzeba się skądś postarać o jakie jedzenie... Nic tylko trzeba jechać do wielkiego
miasta, do Krakowa, bo tam ludzie handlują jedzeniem... Umyślili u nas w domu i u innych
sąsiadów, że wyślą kogoś do Krakowa. Zbiorą pieniądze i dla wszystkich się kupi po trochu.
Ale nie ma kto jechać! Nie pojadą przecież stare baby ani chłopy stare, a wszystko co młode
było na wojnie. Chłopaków małych nie poślą, boby jeszcze pieniądze gdzie pogubili albo by
ich okradło. No to uradzili, że pojadą dziewczyny. Wybrali takie najuczciwsze i najmocniej-
sze. To miałam ja jechać, choć jeszcze byłam gówniarzem, alem wyglądała na więcej lat, niż
miałam, i wybrali jeszcze moją siostrę Helę i kuzynkę Wilę. Tośmy trzy pojechały. Dali nam
worki na chleb, na kaszę, na mąkę i na co się da. Ja sobie pożyczyłam od mojej siostry Józi
butki, bo miała nowiutkie. Takie butki sznurowane do kolan. Ale ona miała mniejszą nogę niż
ja i okropnie gniotły mnie te butki. Nie zważałam na to, bo się cieszyłam, że jadę do Krako-
wa. Nigdy w mieście nie byłam, ino tyle com zawsze patrzyła hen! za góry, bo wiedziałam, że [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • metta16.htw.pl
  •