[ Pobierz całość w formacie PDF ]

dotknięciem.
 Dotknąłem tylko jego szat  warknął Conan w odpowiedzi  a one również nie były zbyt
czyste, dla ścisłości. Teraz zaś, jeśli szacujecie prawo Erlika, pozwolicie nam odjechać w
pokoju.
Posyłając precz szarpiącego się chłopca bezceremonialnym kopniakiem, wskoczył na konia i
pogalopował w ślad za swoimi żołnierzami. Podczas ucieczki do stojącego już w pełnym
pogotowiu bojowym obozu Conan stracił dwóch ludzi trafionych strzałami.  Niepotrzebna to
była strata i można jej było uniknąć, gdyby nie próbował dogadać się z Zuargirsami. Teraz
jednak rzeczy miały się tak, że jeżeli zamierzali wracać w dół rzeki, musieli z nim walczyć.
Przedostawszy się przez dobrze strzeżony okop do kotliny, w której znajdował się obóz, Conan
dostrzegł tuż przy brzegu klifu szereg zapalonych pochodni. Nie zsiadł więc konia, ale
podjechał wprost ku nim i przyjrzał się pracującym.
 I jak idzie?  spytał.  Dotarliście do wody?
 Jeszcze lepiej  odpowiedział zapytany porucznik, wskazując ręką w dół.  Spójrz tam!
Mniej więcej w połowie wysokości kanionu, znajdowała się szeroka, płaska półka skalna.
Poniżej rzeka wyżłobiła jakby drugi, wewnętrzny wąwóz. W ten sposób uformowana terasa
ciągnęła się wzdłuż rzeki daleko na południe, przynajmniej tak daleko, jak mogli to dojrzeć w
blasku pełni księżyca. Również w dole Conan dostrzegł jezdzca wymachującego trzymaną w
ręku pochodnią.
 Opuściliście tam konia?  spytał zaskoczony.
 Nie, znalezliśmy całkiem przystępny żleb  wyjaśnił porucznik, machając do jezdzca na
dole.  Tą terasą można podążać w górę rzeki, nie zawracając sobie głowy Zuargirsami.
 Znakomicie  odparł Conan, gdy trzymający pochodnię jezdziec zniknął za załomem
skalnym.
Szybko wydał dalsze rozkazy. Polecił, by znalezć przede wszystkim dojście ku wodzie albo
na zewnątrz wąwozu. Następnie piesi winni odpocząć, podczas gdy reszta miała pracować przy
przetransportowaniu koni, wielbłądów oraz ich ładunku na niższą terasę. A wszystko to
musiało dokonać siew ciszy. Przed świtem zaś wszyscy mieli opuścić obóz, pozostawiając dla
zmylenia przeciwnika kilka rozstawionych namiotów i rozpalonych ognisk. I wreszcie należało
zniszczyć wąskie przejście skalne, podważając ciężkie głazy drewnianymi drągami, które
następnie miały być usunięte za pomocą lin.
Nim pierwsze promienie słońca rozbłysły na niebie, byli już w drodze. Zwiadowcy wrócili z
pomyślnymi wieściami. Znalezli i oznaczyli zupełnie przyzwoitą ścieżkę, a część ludzi została
z przodu, by usuwać większe przeszkody. Gdy kanion zaróżowił się w pierwszym blasku,
świtu, tylne straże zauważyły natężony ruch w obozie Zuagirsów, ale wkrótce potem mogli z
satysfakcją przyglądać się, jak wielkie załomy skalne opadają po ich przejściu, tarasując drogę i
wzbijając chmurę białego pyłu.
Skalna półka, którą podróżowali, była dosyć wąska. Od czasu do czasu spotykali drobne
przeszkody lub musieli mozolnie piąć się w górę. Wielkie głazy, które trzeba było ominąć,
zmuszały niejednokrotnie podróżników do przechodzenia na samej krawędzi przepaści, skąd
mogli dobrze przyjrzeć się kłębiącej się wiele metrów niżej wodzie. Ale i tak byli w znacznie
lepszej sytuacji niż konni Zuagirsi, których chwilami widzieli galopujących na szczycie
kanionu. Górna krawędz często rozszerzała się daleko w głąb lądu, zmuszając podróżujących
tamtędy do czynienia sporych łuków, podczas gdy ci poniżej poruszali się po ich cięciwie.
Po kilku godzinach marszu, wczesnym popołudniem, mogli wyraznie dostrzec, że koryto
rzeki zbliża się ku nim coraz bardziej. Słyszeli już nawet szmer płynącej wody. Półka, po której
podróżowali, znacznie się obniżyła, wiodąc ich ku szerokiej dolinie, otoczonej niewysokimi,
choć stromymi graniami. Ziemia, bogato użyzniana podczas wylewów rzeki, pokryta była
gąszczem traw i krzewów. Wkrótce musieli przedzierać się przez prawdziwą plątaninę roślin, a
dodatkową przeszkodę stanowiły bagniste starorzecza. Trzeba było wysłać naprzód
uzbrojonych w bułaty mężczyzn, aby torowali drogę przez roślinność a przy okazji wypłaszali
czające się tam węże. Wkrótce mogli wreszcie napełnić wodą bukłaki i manierki.
W pewnej chwili tylne straże raz jeszcze podniosły alarm.
 Zuagirsi znalezli drogę w dół kanionu!!! Atakują oddział jazdy w ariergardzie! Za chwilę
wpadną na naszą kolumnę marszową!
Miejsce nie było najszczęśliwsze, gdyż niewysokie krzewy i trawa, choć utrudniały
sformowanie szyku obronnego przez piechotę, nie stanowiły zbyt wielkiej przeszkody dla
konnych. Zuagirscy jezdzcy, gnający teraz poprzez zarośla, mogli z łatwością rozbić i
rozproszyć piesze oddziały. Conan rozkazał więc porzucić najcięższe bagaże i biec co sił w
nogach do lasu. Stamtąd jednak nadeszły jeszcze gorsze wieści. Gdy tylko za ich plecami
rozległy się odgłosy bitwy i szczękanie mieczy, spomiędzy drzew, wyroiły się inne zbrojne
oddziały  czarni puntyjscy wojownicy, odziani w skóry leopardów i twarde sandały ze skóry
hipopotama. Byli uzbrojeni w wysokie, pokryte wzorami tarcze i długie, zwieńczone
stalowymi ostrzami dzidy  assegais. Wprawdzie wyglądali na dzikusów  z nosami [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • metta16.htw.pl
  •