[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Francuzi i... Byłem po prostu we własciwym miejscu o własciwej porze.
- I ty uwa\ałes, \e mógłbys napadac na kobiety? -W jej policzkach pojawiły
się malutkie dołeczki. Gdy spróbowała ukryc usmiech, spłyneło na niego
ciępło jej uwielbienią. - Ty, który byłes gotowy zginac w bitwie, aby ratowac
Jamesa? Kto chciałby rzucic się z klifu, by chronic kobiety z
Malkinhampsted?
Nie wiedział, co powiedziec. Podobało mu się jednak, \e Sylvan traktuje go
jak bohatera. Wrócił do tematu. - A wiec mo\emy skreslicjąmesa.
Dołeczki w policzkach znikły. - Czasami, gdy ludzie sa naszymi dłu\nikami,
zaburza to nasze relacje z nimi.
- Bzdura! - A potem odezwał się ironicznie: - A mo\e wielebny Donald?
- Dlaczego nie? - zgodziła się. - W dzien i w nocy odwiedza swoich parafian.
Rand nie mógł uwierzyc, \e nawet przez chwile mogła rozwa\ac taka
mo\liwość. - Poznałas go! -Wskazał w strone salonu. - To swietoszkowaty dran,
ale całkowicię pochłanią go głoszenie słowa bo\ego.
- Chce ci uswiadomic, \e ka\dy mógł popełniąc te przestepstwa i z ró\nych
powodów. Nawet twoja ciotka Adela...
- O, to jest mysl. - Udał, \e rozwa\a taka mo\liwość. - A mo\e moja matka?
- Jest za niska.
- Ach. - Usiłujacją zawstydzic, powiedział: -Na tej podstawie ciębie równie\
musze skreslic z listy podejrzanych.
- To bardzo łaskawe z twojej strony, ale powinienes mnie wykreslic z jeszcze
jednego powodu. Nie było mnie tutaj, gdy zaczeły się napady.
- Mo\e ukrywałas się w zajezdzie w Malkinhampsted, czekajac na okazje,
by...
- Och, Rand, wiem, \e nie chcesz, \eby był to ktos, kogo znasz. - Przycisneła
kolana do jego kolan i pochyliła się nieco, a jego oczom ukazał się
najcudowniejszy na swiecię widok, gdy jej gorset nieco się odchylił. - Ale to
musi byc ktos, kto ci zle \yczy.
Z trudem powstrzymał się, by nie oblizac warg.
- Zatrudniąmy około piecdziesięciu słu\acych. Czy zdajesz sobie sprawe, ile
osób mo\e byc podejrzanych?
Usmiechneła się do niego niemal zwyczajnie.
- Chyba byłoby łatwiej ogłosic, \e ty jestes winny, ale nie jestem
zwolenniczka skazywanią ludzi tylko dla wygody.
Uznał, \e najwy\szy czas zakonczyc te rozmowe.
- Nie wierzysz równie\ w mał\enstwo dla wygody.
Odsuneła się gwałtownie i cos w wyrazie jego twarzy musiało dac jej do
myslenią, bo poprawiła koszule.
Strona 63
Nora Roberts - Potęga miłości
- Bede cię dobrze traktował - obiecał.
- Dopóki bede się odpowiednio zachowywac?
Warkneła na niego tak niegrzecznie, \e po\ałował, i\ nie mo\e porozmawiac
z jej ojcem. - Wejdziesz do rodziny Malkinów i prawdopodobnie pewnego dnią
zostaniesz księ\na. Nie musisz się odpowiednio zachowywac. Ty bedziesz
wyznaczac standardy.
- Có\ za zarozumialstwo.
- Chce ci po prostu uswiadomic, \e istnieja dobre strony tego zwiazku. A co
do dzisięjszego ranka...
Zamilkł, gdy odwróciła głowe, poruszyła się zmieszana, a potem znowu na
niego spojrzała. - Przykro mi, \e musiałas uczestniczyc w takiej scenie.
Powinienem
lepiej cię chronic. Wyglada na to, \e niczego nie umiem zrobic dobrze.
Poruszyła nogami, przypominajac sobie,jąk przywitała wschód słonca. - Och,
cos zrobiłes dobrze.
- Czy to komplement? Sylvan. - Przekrzywiajac jej podbródek, pocałowałją,
a\ wbiła dr\ace dłonie w jego ramiona. - Pobierzemy się rano. Dosyc kłótni
na ten temat. - Spojrzał na jej pełna zachwytu twarz. - Zgadzasz się?
- Zrobie to.
Nie takich słów oczekiwał od swojej przyszłej \ony, ale przyjał je z
wdziecznoscia. - Obiecujesz? Otworzyła oczy. - Nie zmienie zdanią.
- Daj mi jutrzejszej nocy godzine wyszeptał - a przekonasz się, \e podjełas
słuszna decyzje.
- Jestes okropnie arogancki. Czy byłes taki sam przed Waterloo?
- O wiele, wiele gorszy. Wstała i otrzepała spódnice.
- I pewnie pojutrze bede nie do zniesięnią. Zanim zda\yła odpowiedziec, z
jadalni wyszły Betty i Bernadette. Ka\da wzieła Sylvan pod ramie i poprowadziły
ja schodami na góre, a Rand patrzył za nimi.
- Panie? - Przy jego wózku pojawił sięjąsper.
- Czy chce pan tak\e udac się na spoczynek?
- Nie moge. - Gdy Sylvan znikła mu z oczu, Rand odwrócił się dojąspera. -
Jestem za bardzo podekscytowany. Pogratuluj mi. Zgodziła się zostac moja
\ona.
Ze spuszczona głowa i grobowa minająsper wymamrotał: - Gratuluje.
- O co chodzi, człowieku? - za\artował Rand. -Boisz się, \e mnie stracisz?
- To moja wina, panie. - Z czubka jego nosa spadła łza i z wsciękłoscia
przekrzywił ramiona i potrzasnał głowa. - To przeze mnie musi się pan
o\enic. Nie było mnie, \eby się panem zaopiekowac.
Dlaczegojąsper tak dziwnie się zachowuje? Brzydkie i niechciane
podejrzenie zrodziło się w głowie Randa. Przeklinał Sylvan, \e je tam posiała.
Gdzie byłjąsper ostatniej nocy? - Słyszałem, \e to ty znalazłes Lorette -
powiedział Rand.
Blada skórająspera zarumieniła się. - Tak, panie.
Przeklinajac własne domysły, Rand spytał: - Co robiłes poza domem o tak
póznej porze?
-ją...ją po prostu martwiłem się o kobiety... ach, kobiete, która została ranna
w wypadku w przedzalni. Poszedłem do jej domu, a gdy wracałem, znalazłem
Lorette w błocię. - Zacisnał wielkie piesci.
- Do domu Loretty idzie się w inna strone. Mo\e - zasugerował Rand -
poszedłes jej szukac.
-ją...ją usłyszałem jej krzyk. Tak, tak własnie było. Usłyszałemją.
Rand odsunał się odjąspera, \eby nie patrzec,jąk słu\acy steka swoje
[ Pobierz całość w formacie PDF ]